PIECHOTĄ DOOKOŁA POLSKI: CZĘŚĆ 11 Z ŻYWKOWA NAD WIELKIE JEZIORO WIŻAJNY!
Cisza... niemal namacalna. Kojąca wszystkie zmysły, niczym kołysanka nucona przez matkę. Zielone pola rozpościerające się po horyzont. Trawa mieni się wesoło swym zielonym kolorem w świetle słońca. W jednej sekundzie sielankowa atmosfera wybucha ogniem karabinów, pistoletów i dział. Ziemia się trzęsie. Stada ptaków zrywają się do lotu, jakby grunt pod ich malutkimi stópkami nagle zaczął parzyć. Tylko niczym nie wzruszone krowy przeżuwają trawę z odwiecznym spokojem. - O, ruskie znów strzelają. - wyjaśnił nam, z rozbrajającym spokojem, właściciel gospodarstwa w Żywkowie, u którego nocowaliśmy.
PRZECZYTAJ WCZEŚNIEJSZE CZĘŚCI:
1 CZĘŚĆ: Z USTRZYK DOLNYCH DO ŁUPKOWA
2 CZĘŚĆ: Z ŁUPKOWA DO PIWNICZNEJ-ZDROJU!
3 CZĘŚĆ: Z PIWNICZNEJ-ZDROJU DO SCHRONISKA PTTK ORNAK!
4 CZĘŚĆ: ZE SCHRONISKA ORNAK DO ZWARDONIA
5 CZĘŚĆ: ZE ZWARDONIA DO POKRZYWNEJ POD BISKUPIĄ KOPĄ!
6 CZĘŚĆ: Z POKRZYWNEJ POD BISKUPIĄ KOPĄ DO ZIELEŃCA!
7 CZĘŚĆ: Z ZIELEŃCA DO SCHRONISKA HALA SZRENICKA!
8 CZĘŚĆ: ZE SCHRONISKA HALA SZRENIECKA DO KOSTRZYNA NAD ODRĄ!
9 CZĘŚĆ: Z KOSTRZYNA NAD ODRĄ DO GDAŃSKA
10 CZĘŚĆ: Z GDAŃSKA DO ŻYWKOWA, STOLICY POLSKICH BOCIANÓW
Bociany, których nie było
Siedzimy na werandzie drewnianej altanki, popijając kawę w wolny od marszu dzień. Żywkowo, to malutka wioseczka tuż przy Rosyjskiej granicy. Ma jednak w sobie coś niezwykłego. To tu zlatują się chyba wszystkie bociany z całego kraju. Oczywiście trochę przesadzam. Jest ich tu jednak tak dużo, że wieś nazywa się często stolicą polskich bocianów.
Nie ma tu dachu, na którym nie byłoby bocianiego gniazda. Choć w Żywkowie stoi tylko kilka domków, to do dyspozycji turystów są aż dwie wieże widokowe. Spragnieni bocianiej wiedzy mogą odwiedzić bocianie muzeum. Komu i to nie wystarczy, może wraz z dziećmi wziąć udział w ptasich grach edukacyjnych dostępnych na placu zabaw w samym centrum wsi.
Dziennikarska rzetelność wymaga ode mnie pewnego wyznania. My dotarliśmy do Żywkowa dokładnie dzień po odlocie ostatniego bociana. Na początku było nam trochę smutno. Jak to, stolica bocianów bez bocianów? To jakby pójść do Aquaparku, w którym nie ma wody!
Szybko okazało się, że bociania wieś ma jeszcze drugi bardzo cenny walor. Oszałamiającą i wręcz obezwładniającą ciszę oraz spokój. W późnosierpniowym Żywkowie wszystko zdaje się respektować zasadę ciszy. Jest tak, jakby wieś nosiła żałobę po ptakach, które musiały opuścić nasz kraj. Nie ma już klekotu. Spokój tego miejsca zakłócają tylko Rosjanie, którzy na poligonie znajdującym się tuż przy polskiej granicy oddają salwy ostrą amunicją. Tak, jakby próbowali wydrzeć Polsce te chwilę zadumy nad pożegnaniem ptasich przyjaciół.
Przypadek, czyli nieustająco lejący deszcz, sprawił, że z jednego wolnego dnia zrobiły nam się dwa. Dzięki temu mogliśmy zanurzyć się w codzienność wioseczki. Na przykład, razem z wszystkimi innymi mieszkańcami wypatrywałem o 9 rano białego busa, który zaopatruje wsie w podstawowe produkty spożywcze. Bo musicie wiedzieć, że w Żywkowie nie ma żadnego sklepu. Ze świecą szukać czegoś takiego w promieniu najbliższych piętnastu kilometrów. Dlatego każdego ranka na "rondo" w samym centrum zajeżdża duże auto dostawcze. Można tam kupić chleb, masło, wędliny. Żadnych cudów, tylko to co każdy mieszczuch może dostać w warzywniaku pod swoim blokiem. Auto nie stoi dłużej niż piętnaście minut. Właściciel busa się śpieszy, Żywkowo to tylko jedna z wielu wsi, które musi rano objechać. Mieszkańcy wiedzą, że następnego dnia może być różnie z dostawą. Ci starsi, bez aut biorą jedzenie na zapas, nie rzadko po kilka bochenków chleba na raz. Przy czym, co zabawne, upewniają się u kierowcy, czy aby napewno jutro przyjedzie. Potwierdzający gest głowy właściciela sklepu na kółkach nie przeszkadza wioskowej starszyźnie w kupnie dodatkowej wędliny.
- Gdyby Pan jednak jutro nie przyjechał - mówi starowinka w kolejce przede mną.
Dni mijają w ciszy. W Żywkowie nikt nie jeździ głośnymi rolniczymi machinami. W polu chyba pierwszy raz w życiu widziałem człowieka pracującego kosą. Naszym ulubionym zajęciem było oglądanie całymi dniami życia krów, pasących się na łące przed altanką.
Nie idziemy sami
Jeszcze nigdy podczas trwania tej wyprawy nie wypoczęliśmy tak, jak w stolicy bocianów. Ciężko nam było się stamtąd ruszyć. Nasi gospodarze kazali nam przysiądz, że wrócimy do Żywkowa, gdy wrócą bociany. Podobno takiego klekotu jak tam nie ma w żadnym innym miejscu.
Drogi przy rosyjskiej granicy, nawet te wojewódzkie, to głównie polne i leśne ścieżki. Wszystko to osnute poranną mgłą i doprawione pochmurnym niebem tworzyło klimat rodem z brytyjskiego dreszczowca. Tabliczki ostrzegające przed afrykańskim pomorem świń tylko podkręcały tą i tak już wystarczająco ciężką atmosferę.
Dopiero pod Bezledami weszliśmy na drogę krajową 51, chyba jedyną w okolicy wyposażoną w asfalt. Nie chcieliśmy się jednak pławić w luksusach, więc zamiast iść do Bartoszyc odbiliśmy na kolejną przygraniczną wieś - Szczurkowo.
Kontrole straży granicznej to w okolicach Obwodu Kaliningradzkiego codzienność. My nie czekamy już nawet aż Panowie poproszą nas do samochodowego okienka. Raźno z uśmiechami na twarzach zagadujemy ich zanim zdążą zapytać kim jesteśmy i co tu robimy. Często zdarza się, iż Panowie już o nas wiedzą od kolegów z wcześniejszych patroli. Wtedy pytają tylko o nazwisko, by potwierdzić naszą tożsamość.
Nie wiem jakie macie wyobrażenie o "granicznikach", ale chłopaki na rosyjskich granicach to super ekipa. Każdy z nich chciał nam jakoś pomóc, coś podpowiedzieć, ułatwić podróż.
W dniu wyjścia z Żywkowa, pod Szczurkowem, zatrzymał nas kolejny patrol. Tym razem jednoosobowy "oddział" w postaci postawnego blondyna podpowiedział nam, że noc możemy spędzić na przystani przy rzece Łyna we wsi Stopki. Skwapliwie skorzystaliśmy z tej rady. I choć przystań jak i rzeka bardzo piękne, to noc spędzona w namiocie przy brzegu okazała się cholernie lodowata! By upewnić się, że bezpiecznie dotarliśmy na miejsce, wieczorem nad Łynę przyjechał kolejny patrol. Po sprawdzeniu obecności Panowie odjechali.
Takich przygód ze strażą graniczną mieliśmy w tym tygodniu mnóstwo. To nie pozwala nam zapomnieć, że nie idziemy sami. Obserwują nas zresztą nie tylko polskie oczy. Ponoć Rosjanie ukryci w krzakach bardzo restrykcyjnie pilnują zakazu przekraczania i fotografowania ich granic.
Piramida w Polsce?
Ze Stopek zmuszeni byliśmy ruszyć na południe w głąb kraju, gdyż Łynę przekroczyć można suchą stopą dopiero w Sępopolu. To, jak się nam wydawało, spore miasto, w rzeczywistości było raczej wsią z miejskimi aspiracjami. Nasze serca szczególnie ujęła kawiarnia w centrum, nazywająca się dokładnie tak, jak wietnamskie miasto rozsławione przez amerykańskie filmy wojenne. W środku panuje prawdziwy sajgon. Toaleta zaś ma w sobie coś z obiektów, które przetrwały wybuch bomby lub granatu. Groteskowego charakteru temu miejscu dodał Sępopolanin, który zapraszając nas do tej mordowni użył słów "elegancka" oraz "piękna". Wszystkie estetyczne straty rekompensuje uśmiechnięta Pani barmanka i bardzo mocna kawa. Trzeba jednak przyznać, że Sępopol był tego dnia największą z napotkanych przez nas aglomeracji. Aż do dziwnie brzmiących Mołtajn mijaliśmy tylko malutkie wioseczki.
Po nocy naznaczonej sarnim szczekaniem ruszyliśmy do wsi o swojsko brzmiącej nazwie Suczki. Zanim jednak tam dotarliśmy, los skierował nas do wsi Asuny. Stoi tam przepiękna cerkiew oraz karczma z 1860 roku. Sama miejscowość jest bardzo ważnym ośrodkiem kulturalnym dla mniejszości ukraińskiej na Warmi. Co roku imprezy w Asunach gromadzą setki mieszkańców regionu kultywujących pamięć o utraconej "małej ojczyźnie". Tak przynajmniej twierdzi autor tekstu z tablicy informacyjnej. Gdy my tam byliśmy nie widzieliśmy żywego ducha.
Koniec dnia przyniósł rozczarowanie, Suczki zostały wchłonięte przez sąsiadującą z nimi wieś Rudziszki. Cały nasz plan sfotografowania się z Suczkami wziął w łeb. Na domiar złego wieczorny deszcz i podmokłe grunty sprawiły, że namiot musieliśmy rozbijać na bagnistej ziemi. Nic w tym przyjemnego. Na nasze szczęście noc była ciepła.
Kolejny ranek pozytywnie nas zaskoczył. Przechodząc przez wieś Góry zostaliśmy wypatrzeni przez małżeństwo leśników. W pięknej leśniczówce wypiliśmy pyszną kawę, która dała nam energię, by dotrzeć do piramidy w Rapie.
Ta egzotyczna, jak na polskie warunki, budowla nie jest wymysłem naszych rodaków. Postawił ją w 1811 roku baron von Fahrenheid. Zany był ze swego zamiłowania do sztuki. Jego rezydencja w Rapie uchodziła za najważniejszy kulturalny ośrodek w Prusach Wschodnich. Baron kolekcjonował dzieła sztuki a fascynacja egiptem przyszła wraz z jego wyprawą do Francji, gdzie po wyprawach napoleońskich panowała akurat moda na egiptologię.
Piramida pełniła funkcję rodzinnego grobowca Fahrenheidów. Specyficzne warunki panujące wewnątrz miały sprzyjać mumifikacji ciał. Gdy pod koniec XIX wieku baronowie opuścili Rapę, mistyczna budowla popadła w zapomnienie. Podczas I wojny światowej rosyjskie wojska ją splądrowały. Podczas II wojny światowej sowieccy żołnierze zbezcześcili ciała Fahrenheidów odcinając zwłokom głowy i grabiąc wszystko co jeszcze w grobowcu pozostało.
Dziś dzieło barona jest już tylko atrakcją turystyczną. Na szczęście doczekało się działań renowacyjnych. Na nieszczęście dla nas, akurat w roku, w którym udało nam się piramidę odwiedzić. Lekko podłamani faktem, że grobowiec możemy podziwiać jedynie przez płot firmy remontującej zabytek, zaczęliśmy marsz w stronę Żabina.
Zakazany owoc
Tuż pod piramidą, na parkingu "U Gieni" zaczepił nas dziarski staruszek. Wypytał o podróż, cel i przebieg naszej pieszej wędrówki. Gdy już zebrał wszystkie informacje zaproponował nam nocleg w swoim sadzie. Oczywiście chętnie skorzystaliśmy z tej okazji zwłaszcza, że nasz dobroczyńca mieszkał akurat w Żabinie. Na miejscu okazało się, iż oprócz nas u dziadka mieszkają także osoby z Warszawy odpowiedzialne za remont piramidy.
Na nasze szczęście akurat ich nie było, bo w ważnych sprawach musieli wracać do stolicy. Dlaczego na szczęście? Otóż, w wielkiej konspiracji i po cichu, nasz gospodarz wprowadził nas do łazienki w pokojach wynajmowanych przez Warszawiaków i pozwolił nam się tam wykąpać. Atmosfera była prześmieszna, nie mówiąc już o tym, że pierwszy raz w życiu braliśmy konspiracyjną kąpiel. Panów lub Panie z Warszawy serdecznie przepraszamy za taką "ingerencję" w ich prywatność. Mamy jednak nadzieję, iż nie będziecie źli na nas ani na Pana gospodarza. Taka kąpiel w ukryciu to przecież niesamowita przygoda!
Wyśmienite humory w namiocie zepsuły nam dopiero strzały z broni myśliwskiej. Ktoś wyraźnie próbował uciszyć wyjącego wilka, który nie pozwalał spać okolicznym psom. Wystrzał uciszył nie tylko zwierzęta ale wszystko w okolicy. Ja w duchu podziękowałem za płot otaczający posesję naszego gospodarza i zasnąłem jak kamień.
Następnego dnia dotarliśmy do Gołdapi. W dużym mieście zawsze tracimy poczucie czasu. Zakupy, kawa, drobne przyjemności, których nie da się uświadczyć na wsi i w małych miasteczkach. To wszystko sprawiło, że pod koniec dnia wylądowaliśmy pod rowerową wiatą we wsi Pluszkiejmy. Choć miejsce wydawało się idealne na rozbicie namiotu, to rzeczywistość brutalnie to zweryfikowała. Gdy tylko położyliśmy się spać rozległy się strzały. Huk palnej broni słychać było z każdej strony. Zaniepokojeni czekaliśmy w namiocie aż zbłąkana kula przeszyje jedną ze ścian. Nic takiego na szczęście się nie stało a my wystraszeni zapadliśmy w sen.
Ostatni dzień marszu przyniósł nam wielogodzinną tułaczkę po Puszczy Romnickiej. Pogoda nie mogła się zdecydować więc raz lało chamskim deszczem a innym razem słońce waliło, jak w środku lata.
Oboje z Martą nie mogliśmy się doczekać trójstyku granic Rosji, Litwy i Polski. Obiekt ten już od pierwszego spotkania ze strażą graniczną budził nasze zainteresowanie, gdyż otrzymywaliśmy reprymendy, by go nie fotografować, by nie stawać po rosyjskiej stronie, w ogóle najlepiej żeby zostawić go w spokoju. Więc gdy w końcu stanęliśmy przed zakazanym owocem wykonaliśmy serię zdjęć... tablicy informacyjnej, stojącej całkowicie po polskiej stronie.
Dotarcie do trójstyku, to także zmiana województwa. Pożegnaliśmy Warmińsko-Mazurskie, by powitać Podlaskie. Nie minęło wiele czasu nim dotarliśmy nad jezioro Wiżajny. Tu przy jednym z gospodarstw rozbiliśmy namiot i wypoczywamy przed następnym tygodniem pełnym przygód.