PIECHOTĄ DOOKOŁA POLSKI: CZĘŚĆ 10 Z GDAŃSKA DO ŻYWKOWA, STOLICY POLSKICH BOCIANÓW
Jest noc. Ukradkiem, jak złodziej, na ledwo chodzących silnikach, katamaran "Opal" wpłynął do portu w Gdańsku. Nie zacumował jednak przy pierwszej lepszej przystani. Włócząc się przez czarną jak smoła toń przybrzeżnych wód dotarł aż do Targu Rybnego.
PRZECZYTAJ NAJPIERW POPRZEDNIE CZĘŚCI:
1 CZĘŚĆ: Z USTRZYK DOLNYCH DO ŁUPKOWA
2 CZĘŚĆ: Z ŁUPKOWA DO PIWNICZNEJ-ZDROJU!
3 CZĘŚĆ: Z PIWNICZNEJ-ZDROJU DO SCHRONISKA PTTK ORNAK!
4 CZĘŚĆ: ZE SCHRONISKA ORNAK DO ZWARDONIA
5 CZĘŚĆ: ZE ZWARDONIA DO POKRZYWNEJ POD BISKUPIĄ KOPĄ!
6 CZĘŚĆ: Z POKRZYWNEJ POD BISKUPIĄ KOPĄ DO ZIELEŃCA!
7 CZĘŚĆ: Z ZIELEŃCA DO SCHRONISKA HALA SZRENICKA!
8 CZĘŚĆ: ZE SCHRONISKA HALA SZRENIECKA DO KOSTRZYNA NAD ODRĄ!
9 CZĘŚĆ: Z KOSTRZYNA NAD ODRĄ DO GDAŃSKA
Port nocą może przyprawić człowieka o gęsią skórkę. Prócz doków, sprawiających wrażenie dawno opuszczonych domów, są jeszcze gigantyczne metalowe suwnice i żurawie. Okalająca wszystko mgła i żółte światła portu, które ją podświetlają wydają się być ustawione specjalnie, by odstraszać swym demonicznym wyglądem niepożądane osoby. Płynąc na dziobie "Opala" doświadczaliśmy tych wszystkich emocji ze zdwojoną siłą. Zimny, morski wiatr, który sprawiał, iż wszystkie nasze kończyny kostniały, tylko potęgował ten mroczny klimat.
Na szczęście, jak w każdej bajce, zakończenie rejsu było szczęśliwe. Katamaran zacumował prawie pod drzwiami gdańskiego Hiltona. Znaleźliśmy się w samym centrum ogromnego miasta. Największego jakie dotąd przyszło nam odwiedzać.
Prawa strona Wisły
Gdańsk oczami człowieka, który od niemal trzech miesięcy włóczy się po przygranicznych wioskach, wydaje się być ogromną metropolią. Dzięki uprzejmości naszych przyjaciół, mogliśmy zamieszkać na gdańskiej Oliwie i trochę pozwiedzać.
Na pierwszy ogień poszedł Oliwski Park. Przepięknie urządzony! Znajdziecie tam wiele ciekawych zakątków. Nam przypadkiem udało się uczestniczyć w próbie dwuosobowego zespołu, ćwiczącego pieśni ludowe. Panie tak pięknie śpiewały, iż nawet kaczki z płynącego obok strumyka, podpływały by słuchać cudownych głosów.
Odkryliśmy także Groty Szeptów. Są to dwie muszelkowate, kamienne konstrukcje, ustawione naprzeciw siebie. W dawnych czasach pozwalały one rozmawiać zakochanym, bez narażania par na skandal. Bo choć muszle dzieli odległość kilku metrów, nawet szept osoby w przeciwnej muszli słyszany jest w drugiej głośno i wyraźnie. W czasach obecnych, wspaniały wynalazek zaczął służyć bardziej prozaicznym celom. Podobno miejscowe pijaczki kształt muszli potraktowali zbyt dosłownie i zaczęli oddawać tam mocz. Władze miejskie na szczęście zareagowały w bardzo odpowiedni sposób, uzbrajając Groty Szeptów w odbijającą płyny ustrojowe farbę. Teraz każdy pijaczyna wie jaka kara spotka go za czyn haniebny.
Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zdobyli latarni morskiej. Gdańsk ma aż dwie! Pierwsza stoi w porcie północnym. Jest to najmłodsza z wież nad polskim wybrzeżem. Wybudowana w latach '80 nosi wszelkie ułomności ówczesnego poczucia estetyki. Ten komunistyczny kloc swą konstrukcją nawiązuje do kosmicznych pojazdów rodem z prozy Stanisława Lema. Niebiesko biały kolor tylko podkreśla odmienność dziwactwa od reszty nadmorskich świateł nawigacyjnych. Jego jedyną zaletą jest to, że przez swoją czynną służbę nie wolno go zwiedzać turystom.
Natomiast, druga latarnia stoi w porcie nowym. To z niej w 1939 roku, nad ranem, padły pierwsze strzały II wojny światowej. Sam budynek stał się ofiarą wojennej zawieruchy. Odnowiono go i udostępniono turystom dopiero w pierwszej dekadzie XXI wieku. Na jej szczycie znajduje się przedziwne urządzenie zwane "kulą czasu". Dzięki niej w dawnych czasach kapitanowie statków mogli wyregulować swe chronometry równo na godzinę 12.
Dziś taką funkcję w naszym życiu oraz w życiu kapitanów statków pełni internet. To dzięki niemu wiemy, co do sekundy, która jest właśnie godzina. Choć kula straciła swą unikalną funkcję na rzecz globalnej sieci internetowej, to wciąż równo o godzinie 12 w Gdańsku możecie zobaczyć jak opada ten relikt dawnych czasów.
Nocą wraz z naszymi gospodarzami włóczyliśmy się po okolicach Oliwy. Na specjalną uwagę zasługuje wieża widokowa "Pachołek" umiejscowiona na wzniesieniu tuż przy oliwskich blokowiskach. Z jej szczytu dane nam było oglądać trójmiejską panoramę nocą. W oddali majaczył Hel, a zatokę gdańską zalewały światła wolno przepływających statków.
Jeśli los rzuci Was kiedyś w okolice parku oliwskiego, koniecznie musicie zajść do kawiarni Delfin. Miejsce to nawiązuje klimatem do znajdującego się kiedyś kilka budynków dalej kina studyjnego. Wnętrze wypełnione jest kadrami z kultowych filmów oraz zdjęciami aktorów. Największą atrakcją tego miejsca jest ogródek, znajdujący się na tyłach kawiarni. Urządzony ze smakiem, intymny zakątek pozwala cieszyć się w pełni pyszną szarlotką na ciepło, która przyrządzana jest na miejscu w lokalu.
Leniwe dwa dni w Gdańsku pozwoliły nam naładować baterie na dalszą podróż. Wróciliśmy na Targ Rybny. Dokładnie do miejsca przy którym cumował "Opal". Im dalej poruszaliśmy się na wschód, tym bardziej Gdańsk odsłaniał swe prawdziwe oblicze. Z turystycznych, wypielęgnowanych i wymuskanych dzielnic przeszliśmy w obdrapane, rozsypujące się kamienice.
Pierwszy raz Gdańsk opuściliśmy przechodząc koło wielkiej rafinerii. Piszę pierwszy, bo tych wyjść z Gdańska naliczyliśmy chyba ze cztery. Wszystko przez bardzo dziwne podziały administracyjne miasta. Gdy wchodziliśmy na Wyspę Sobieszewską po raz wtóry przywitał nas znak witający w Gdańsku. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy z trójmiasta da się w ogóle wydostać?! Gdy dotarliśmy do przeprawy promowej z wyspy do Mikoszewa byliśmy przekonani, iż widzimy ostatnią tabliczkę głoszącą koniec Gdańska. Myliliśmy się...
Po dziesięciu godzinach marszu i pięciu minutach rejsu promem znaleźliśmy się po prawej stronie Wisły. Nagle zrobiło się jakoś tak szaro, ponuro i nieprzyjemnie.
Ostatni zachód słońca
Zamiast ruszyć wprost na Krynicę Morską postanowiliśmy zobaczyć jak wygląda miejsce, w którym Wisła łączy się z Bałtykiem. Trzeba Wam wiedzieć, że u ujścia królowej polskich rzek do morza, po obu jej brzegach znajduje się rezerwat przyrody "Mewia Łacha". Jest to istny raj dla ornitologa. Ptaki mają tu wyznaczony teren po którym turyści nie powinni się poruszać, a jeśli już koniecznie muszą to po cichu i bardzo blisko linii brzegowej. Oprócz ludzi, którzy mają kompletnie w dupie wszystkie prośby opiekunów rezerwatu, o siódmej rano znajdziecie na tych terenach mnóstwo statywów oraz panów w strojach maskujących. Co akurat dziwnie wygląda, zważywszy na to, że otaczają ich głośno rozmawiający turyści w pstrokatych strojach.
Ptaki najwyraźniej przyzwyczaiły się do jednych i drugich. Całkowicie nie zwracały uwagi na ludzi, gromadnie kąpiąc się w małej zatoczce, która powstała z piachu gromadzącego się od zewnętrznej strony szczytu prawego falochronu. Widząc na mapie taki niezwykły półwysep początkowo chcieliśmy na niego wejść. Jednak po zapoznaniu się ze znakami ostrzegawczymi, uszanowaliśmy ptasią intymność pozostawiając je w spokoju.
Plaże na wschodnim wybrzeżu są jak ubogie kuzynki swoich koleżanek z zachodu. Tu piaski są pełne śmieci, martwych ryb i glonów. Tak, jakby konsekwencje za całe ludzkie, nadmorskie szaleństwa koncentrowały się właśnie w tym miejscu. Ze świecą szukać pięknego złotego piasku ze Świnoujścia, czy Darłówka. Są za to bursztyny i to w ilościach przemysłowych. Nam udało się zebrać kilka całkiem sporych okazów. Nic to jednak, w porównaniu do przeczesywaczy wybrzeża, którzy swój łup zbierali nie do kieszeni ale do słoików!
Dzień zakończyliśmy znajdując zaledwie osiem kilometrów przed Krynicą Morska kamień graniczny, który stanowił dawniej granicę między Wolnym Miastem Gdańsk a Prusami Wschodnimi. Pytanie, czy kiedykolwiek tak naprawdę opuścimy Gdańsk powróciło do nas ze zdwojoną siłą. Macki tego miasta sięgają najwyraźniej wszędzie. Kto wie, może Gdańsk to wcale nie metropolia, tylko stan umysłu?
Poranek w Krynicy był jednym z tych smutniejszych. To tam znajduje się ostatnia z szesnastu latarni morskich. Z jej szczytu można podziwiać cud natury, jakim niewątpliwie jest mierzeja wiślana. Naszą wyobraźnię rozpalała natomiast znajdująca się na jej polskim końcu granica z Federacją Rosyjską. Jesteśmy wszak pokoleniem, które tylko z dzieciństwa pamięta granice otoczone drutem kolczastym. Dzięki Unii Europejskiej zapomnieliśmy już co to paszport i wiza. Tymbardziej egzotyczne zdały nam się znaki ostrzegawcze oraz patrole straży granicznej.
Pod samą granicę doszliśmy plażą. Tam symbolicznie zakończył się dla nas etap "Północ". Rosjanie na szczęście nas nie aresztowali i mogliśmy spokojnie wrócić do Krynicy. Był to dzień szczególny z jeszcze jednego powodu. To właśnie wtedy minęło trzy miesiące odkąd ruszyliśmy w pieszy rajd dookoła Polski. Widzieliśmy całe góry (przecież jeszcze pod koniec maja byliśmy w Krynicy-Zdrój). Zwiedziliśmy całą zachodnią granicę z Kostrzynem nad Odrą na czele. A tego dnia ze łzami w oczach oglądaliśmy nasz ostatni nadmorski zachód słońca.
Stolica polskich bocianów
Następnego ranka wsiedliśmy na prom z Krynicy do Fromborka. Żadne z nas nigdy nie było w Polsce wschodniej (Marta twierdzi, że była ale to kłamstwo!). Ostatni etap podróży - "Wschód" - budził w nas od samego początku tej podróży wielkie emocje. Frombork tylko rozbudził naszą ciekawość.
Wbrew temu co słyszałem przez całe swoje życie to nie Toruń ale właśnie Frombork jest miastem, w którym żył i tworzył Mikołaj Kopernik. Jego ducha czuje się zresztą w każdym centymetrze kwadratowym tego miasta. Wszystko tutaj nosi imię astronoma, który wstrzymał Słońce i ruszył Ziemię. No może oprócz Dębu Papieskiego i kamienia upamiętniającego to, że Napoleon kiedyś podobno, gdzieś tutaj kichnął. Odniosłem wrażenie, iż nawet Biedronka, gdyby mogła nazywała by się Koperniczka albo Mikołajka.
Gdy tylko zeszliśmy z pokładu uderzył w nas nachalny (ale bardzo miły) marketing. Niemal na siłę wprowadzono nas na wieżę wodną. Niezwykły wynalazek, który pozwalał niegdyś doprowadzać wodę do centrum miasta. Konstrukcja była w swoim czasie jednym z najnowocześniejszych urządzeń w Europie. Dość powiedzieć, że Frombork był drugim na kontynencie i pierwszym w Polsce miastem wyposażonym w taki cud techniki. Dodatkowym smaczkiem może być fakt, iż wieżę zaprojektował pradziadek znanego na całym świecie kompozytora Jerzego Fryderyka Haendla, Valentin Heandel.
Widoki z wieży wodnej faktycznie zapierają dech w piersi i warto dać się skusić panu naganiaczowi. Ustępować im mogą jedynie pejzaże ukazujące się ludzkim oczom po wdrapaniu na wieżę widokową Bazyliki Archikatedralnej. Tu jednak muszę uwieżyć na słowo Marcie, gdyż z naszego duetu tylko ona wspięła się na ten szczyt.
Zwiedzanie Fromborka zajęło nam cały dzień. Zdążyliśmy jeszcze tylko doczołgać się do Braniewa i tam zanocowaliśmy. O Braniewie można powiedzieć wiele wspaniałych rzeczy. Nasze serca urzekł jednak fragment z przewodnika znajdującego się na stacji benzynowej. Autor pisze w nim, że w Braniewie warto wchodzić do supermarketów, gdyż w ten sposób szybko nauczymy się języka rosyjskiego. Cóż, jeśli to najsilniejszy atut tego miasta, to lepiej jedźcie od razu do Fromborka.
Wchodnia granica wygląda dokładnie tak jak ją sobie wyobrażaliśmy. Chodzimy polnymi bezdrożami a ludzkie domostwa występują w odstępach pięcio, dziesięciokilometrowych. Z rzadka trafi się jakaś zbita wieś, w której występuje większe skupisko domów. Zwykle to pozostałości po byłych pegieerach.
Pierwszego dnia od wyjścia z Braniewa, w drodze do przepięknego jeziora Głębokie, położonego przy wsi Głębock, w środku polnej pustyni drogę zajechał nam biały wóz terenowy rodem z amerykańskich filmów. Z auta wysiadł zwykły trzydziestolatek w młodzieżowych ciuchach i trampkach. W rękach trzymał portfel i komórkę. Już myślałem, że to jakiś nasz wielbiciel, który chce poprosić o wspólną fotę. Rzeczywistość okazała się jednak brutalna. Gdy kierowca terenówki dowiedział się od nas co robimy i dokąd idziemy zamachał nam przed twarzami legitymacją strażnika granicznego i poprosił o dokumenty tożsamości.
Serce podskoczyło mi do gardła. Bałem się, że dostaniemy mandat z jakiegoś irracjonalnego powodu. Pan strażnik pouczył nas jedynie o tym jak powinniśmy się poruszać na granicy, wręczył wizytówkę i kazał meldować każdego ranka o celu naszego marszu na konkretny dzień. Czy spotkał nas przypadkiem, czy dokładnie wiedział, gdzie nas szukać? To pytanie dręczyło nas aż do samego Głębocka. Strażnik bowiem, zakończywszy rozmowę z nami nie ruszył dalej lecz zawrócił i zniknął równie szybko jak się pojawił.
Zgodnie z obietnicą następnego ranka wykonalimy telefon do oddziału straży granicznej w Lelkowie i zameldowaliśmy, że zamierzamy z Głębocka udać się do Żywkowa, miejsca uważanego za stolicę polskich bocianów. Marta bardzo chciała zobaczyć to miejsce licząc, że zobaczymy biało czarne ptaki jeszcze przed ich odlotem do ciepłych krajów.
Ale gdy tylko opuściliśmy Głębock zatrzymaliśmy się przy cudownym domu we wsi Jarzeń. Piękno architektoniczne domu doceniły też boćki, zakładając na jego dachu aż dwa gniazda. Po chwili z budyneczku wyszła starsza Pani. Od słowa do słowa dostaliśmy zaproszenie na kawę. Jak tu nie skorzystać w tak słoneczny, sierpniowy poranek z zaproszenia do pięknego domu na pobudzający kofeinowy nektar?
Chwilę później siedzieliśmy z Panią Anią i jej córką Darią w salonie. Jak się okazało, panie są z pochodzenia Ukrainkami. Anię przesiedlono na tereny wsi Jarzeń w ramach akcji "Wisła". Osiemdziesięciolatka jest niezwykle żywą, oczytaną i elokwentną kobietą. Daria zresztą w niczym nie ustępuje swej mamie. Gdy wychodziliśmy Panie obdarowały nas jeszcze sokiem z aronii i gałązkami krzewu mojżeszowego.
Tak wspaniale rozmawiało nam się z nimi, iż całkowicie straciliśmy poczucie czasu. Nagle z ósmej rano zrobiło się w pół do pierwszej! Resztę dnia spędziliśmy włócząc się po przygranicznych krzakach. Znów, mimo meldunku w Lelkowie, wylegitymował nas patrol straży granicznej. Dopiero wieczorem dotarliśmy do Żywkowa.
Tu rzeczywiście na każdym kroku widać bocianie gniazdo. My jednak wiedzieliśmy już, że żadnego boćka nie zastaniemy. Pani Ania zdradziła nam mieszczuchom, że bociany zwykle odlatują najpóźniej 19 sierpnia. Przybyliśmy do Żywkowa dosłownie o cztery dni za późno...
Stolica polskich bocianów stała się naszym kolejnym domem po tygodniu pieszych wędrówek. Siedzimy właśnie na werandzie domku letniskowego jednego z wiejskich gospodarzy. Co jakiś czas słychać strzały ostrej amunicji, gdyż tuż za lasem, po rosyjskiej stronie granicy jest poligon, na któym nieustannie ćwiczą wojska Putina. Tylko te strzały przerywają ciszę i spokój zapadającej w sen zimowy wioseczki Żywkowo, stolicy polskich bocianów.