PIECHOTĄ DOOKOŁA POLSKI: CZĘŚĆ 7 Z ZIELEŃCA DO SCHRONISKA HALA SZRENICKA!
Ostatni raz piszę do Was z górskiego schroniska. To był szalony tydzień! Z narciarskiego królestwa w Zieleńcu pod Dusznikami-Zdrój dotarliśmy do kamiennych Karkonoszy z ich lodowatą królową - Śnieżką.
PRZECZYTAJ NAJPIERW POPRZEDNIE CZĘŚCI:
1 CZĘŚĆ: Z USTRZYK DOLNYCH DO ŁUPKOWA
2 CZĘŚĆ: Z ŁUPKOWA DO PIWNICZNEJ-ZDROJU!
3 CZĘŚĆ: Z PIWNICZNEJ-ZDROJU DO SCHRONISKA PTTK ORNAK!
4 CZĘŚĆ: ZE SCHRONISKA ORNAK DO ZWARDONIA
5 CZĘŚĆ: ZE ZWARDONIA DO POKRZYWNEJ POD BISKUPIĄ KOPĄ!
6 CZĘŚĆ: Z POKRZYWNEJ POD BISKUPIĄ KOPĄ DO ZIELEŃCA!
---------------
Pierwszy tysiąc!
Poprzednią relację z naszej wyprawy pisałm w malignie. Byłem pół przytomny, gdyż moje ciało trawiło zakażenie. Gdy tydzień temu dotraliśmy do ekskluzywnego hotelu, w którym ulokowano gości zamkniętego na czas awarii schroniska Orlica, poczułem ogromny ból nogi. Pierwszy raz w życiu czułem coś takiego. Od pachwiny przez kolano aż do kostki promieniował niewysłowiony ból. Jak gdyby władca kukiełek postanowił wyrwać mi żyłkę, która pozwalała mu sterować moją nogą. Nie mogłem się nawet wyprostować, nie mówiąc już o ustaniu na lewej nodze.
Z początku byłem pewien, że naciągnąłem lub co gorsza zerwałem jakieś ścięgno. Szybka obdukcja nogi wykazała jednak, iż od pękniętego pęcherza pod palcami lewej stopy ciągnie się aż do kostki gruba czerwona pręga. Pojawiła się także pod kolanem i na pachwinie. Śledztwo w internecie pozwoliło nam stwierdzić, że to zakażenie. W takich wypadkach ranę trzeba oczyścić zabezpieczyć i czekać na rozwój wydarzeń.
Jak się więc domyślacie noc i dzień wolny od marszu spędziłem kulejąc i garbiąc się nękany bólem. Żeby tego było mało Marcie spuchł piszczel i bardzo bolała ją prawa noga przy schodzeniu z gór. Oto my, para kulawych zdobywa Polskę...
Bez względu na stan stóp rozpoczęliśmy kolejny tydzień zmagań. Choć mnie dzień przerwy pomógł i mogłem już chodzić, to piszczel Marty rósł i rósł bez opamiętania. Na Orlicę, najwyższy szczyt gór Orlich i Sudetów Środkowych właściwie się wczołgaliśmy (a nie jest to ani szczyt wysoki, ani trudny do zdobycia).
Mimo ran i obrzęków tego ranka humory nam dopisywały. Po tygodniu obrzydliwego, nie przestającego lać deszczu, w końcu przywitało nas słoneczko! Wraz z cieplutką gwiazdeczką przyszedł również arktyczny wiatr. Kostniały nam od niego ręce ale przynajmniej idąc polami nie musieliśmy się obawiać, że ugotujemy się niczym jajka sadzone.
Mieliśmy jeszcze jeden powód do radości. Dokładnie 6,7 kilometra od miejsca naszego noclegu wybiło nam na liczniku 1000 km! Postanowiliśmy uczcić to wielkie wydarzenie (w końcu rzadko się zdarza przejść taki dystans tylko i wyłącznie piechotą) przerwą na Rozdrożu pod Kozią Halą. Hucznie więc ucztowaliśmy racząc się orzechowoczekoladowymi batonami.
20 000 czaszek
Droga do Kudowa-Zdroju powiodła nas malowniczymi polami. Od czasu do czasu przypominała o sobie cywilizacja. Na przykład, gdy szlak przebiegał przez sam środek Lewina Kłodzkiego. Widać było, iż ta mała mieścina swe lata świetności dawno ma za sobą. Zaniedbane, grożące zawaleniem budynki w centrum były tylko cieniami wspomnień swych dawno nieżyjących, bogatych właścicieli, gospodarzących na tych ziemiach pod koniec XIX wieku.
Dziś Lewin Kłodzki jest tylko przystankiem w drodze turystów do Kudowa-Zdroju lub na pole namiotowe w Krzyżanowie. Jedząc kanapki na dworcu (tak, Lewin ma swój własny dworzec!) spotkaliśmy dziesiątke gentelmanów, którzy mieli walizki wyładowane alkoholem. Nie wieźli ich jednak na przemyt do Czech. Kierowali się właśnie do Krzyżanowa, by tam uczcić koniec kawalerskiej kariery jednego z nich.
Grzecznie acz stanowczo odmówiliśmy wypicia z nimi cieplutkiej wódeczki wprost z butelki. Panu młodemu życzymy oczywiście jak najlepiej, natomiast my od dawna alkoholu już nie tykamy. Panowie przyjęli to z godnością, choć podejrzewali nas o działania wywrotowe na rzecz otaczających Polskę mocarstw.
Gdy tylko uwolniliśmy się od podejrzeń o antynarodowy sabotaż ruszyliśmy dalej w trasę. Żółtym szlakiem przedostaliśmy się przez wieś Jarków i dotarliśmy do lasu, w którym znów zaatakowały nas strzyżaki. Cholerne bestie. Nawet teraz wzdrygam się gdy o nich myślę. Na szczęście udało nam się dotrzeć na pole namiotowe w Kudowie.
Następny dzień był bardzo leniwy. Wstaliśmy o 7. nie chciało nam się iść. Doczłapaliśmy się do stacji benzynowej jakieś 800 metrów od pola i tam przesiedzieliśmy kolejne 2 godziny. Jakby zdobyty wczoraj 1000 km odebrał nam całkowicie chęci do dalszej podróży. Gdyśmy się już zebrali motywacji starczyło nam jedynie na niecały kilometr. W centrum Kudowa zasiedliśmy na ławeczce w parku. Marta smarowała sobie łydkę świeżo kupioną maścią przeciwbólową a ja zastanawiałem się czy w ogóle uda nam się wydostać z tego miasta.
Rozleniwieni, niechętnie powlekliśmy się zielonym szlakiem. Kudowa jakby czując, że chcemy już je opuścić jakby ostatnim tchnienim starało się nas powstrzymać. Najpierw gigant wylazł spod ziemi by podrapać Marte za uchem a potem jeszcze na naszej drodze stanęła altana miłości.
Nic nas już jednak nie mogło powstrzymać. Doceniliśmy atrakcje ale i tak wyszliśmy z Kudowa. Zielony szlak zaprowadził nas do Czermna. Jakieś 3 kilometry za miastem, które nie chciało nas wypuścić stała rzecz, która jak lep na muchy działa na turystów - kaplica czaszek. W tym niecodziennym miejscu pochowano 20 000 ludzkich szkieletów. Samą kaplicę wykonano z 5 000 ludzkich czaszek!
Tego wydawałoby się makabrycznego dzieła dopuścił się niemiecki ksiądz czeskiego pochodzenia. Było to w XIX wieku, ów duchowny nie mógł spokojnie patrzeć jak kości ludzkie walają się po polach, często szarpane przez bezpańskie psy. Postanowił więc stworzyć kaplice czaszek na podobieństwo rzymskich świątyń wykonanych z ludzkich szczątków. Zwoził więc trupy ludzi z całej okolicy. Były to najczęściej ofiary zarazy. Nie zabrakło jednak żołnierzy, którz za życia stali po różnych stronach najróżniejszych konfliktów.
Ksiądz chciał by kaplica czaszek była przypomnieniem o tym, iż każdego z nas czeka śmierć i że wobec niej wszyscy jesteśmy równi. Twórca tego niezwykłego miejsca po śmierci zgodnie z własnym życzenie również stał się jednym z tysięcy szkieletów złożonych w świątyni.
Samo jednak jej zwiedzanie jest o wiele nudniejsze od legendy. Po zapłaceniu za bilet na jakieś 5 minut wchodzimy do malutkiej kaplicy. Pan wpuszczający cytuje informacje, które można znaleźć na stronie internetowej, pokazuje kilka kości i pozwala gościom chwilę postać w obecności ludzkich czaszek. O wiele lepiej słucha się o tym miejscu niż się je ogląda, uwierzcie mi na słowo.
Zielony szlaku nie idźcie tą drogą!
Wyszliśmy z tej świątyni mocno zawiedzeni. Liczyliśmy chyba na coś zupełnie innego, niż powtórzenie wiadomości z internetów. Mieliśmy nadzieję, że Błędne Skały wynagrodzą nam stracony czas. Po raz kolejny zawiedliśmy się. Błędne Skały same w sobie są bardzo piękne. Jednak natłok turystów zachowujących się w skandaliczny sposób oraz nie ukrywając mój duży plecak, nie mieszczący się w skalnych szczelinach, odebrały nam radość zwiedzania.
Mocno zmęczeni całym tym leniwym dniem zostaliśmy zmuszeni przez nasze organizmy do skrócenia trasy. Początkowo chcieliśmy z Kudowa-Zdroju dotrzeć aż do zielonego szlaku granicznego, gdzieś na wysokości wsi Krajanów. Ostatecznie jednak gwiazdą wieczoru stał się dla nas Szczeliniec, na którego wdrapaliśmy się grubo po 18.
Nie chcieliśmy jednak zostawać na szczycie. Noc spędziliśmy w przeuroczym Schronisku Pasterka, usytuowanym u podnóża najwyższego szczytu w Górach Stołowych. Dystans pokonany 1 lipca był co prawda żałosny i wyniósł zaledwie 19 km, ale czy to tak źle jak na leniwy dzień?
Za to 44 dzień podróży rozpoczęliśmy z mocnym postanowieniem nadrobienia strat. Szło nam świetnie. Droga z Pasterki na granicę polsko-czeską była łatwa i przyjemna. Dramat rozpoczął się, gdy weszliśmy na zielony, graniczny szlak. Od początku zapowiadało się źle. Najpierw trasa turystyczna wprowadziła nas na dwumetrowe pokrzywy, gdy je pokonaliśmy wylądowaliśmy w polnym rowie.
Tylko dzięki słupom granicznym wiedzieliśmy, iż mniej, więcej idziemy szlakiem. Gdy jednak weszliśmy w las a słupy zniknęły wyjąłem gps i sprawdziłem naszą pozycję. Do szlaku, więc i do granicy, było nam bardzo daleko. Po półgodzinnym błądzeniu po lesie Marta odmówiła wejścia w kolejne chaszcze. Zgodnie z jej wolą poszliśmy pierwszą napotkaną ścieżką i co? Dosłownie po chwili wpadliśmy na niebieski szlak, który jak po sznurku zaprowadził nas wprost na granicę więc i na zielony szlak.
Może Wam się oczywiście wydawać to śmieszne. Jaki głupek nie potrafi iść po szlaku? Otóż w naszej skali trudności zielony szlak na polsko-czeskiej granicy zajmuje najwyższe miejsce. Na odcinku od przejścia granicznego w Tłumaczówku, do Przełęczy pod Czarnochem prawie wcale nie jest oznaczony, prowadzi przez gigantyczne bagna, strome zbocza i krzewy przerastające dorosłego człowieka! Jeśli czyta to ktoś odpowiedzialny za szlaki, to MUSICIE COŚ Z TYM ZROBIĆ!
Królewna Śnieżka i ostatnie góry w Polsce!
Noc spędziliśmy pod namiotem przy czeskiej wiacie na granicy. Od Przełęczy pod Czarnochem sytuacja się ustabilizowała. Szlak stał się bardziej widoczny a zamiast niebezpiecznych zakrzaczonych zboczy zaczęły się ciekawe szczyty. Jak choćby Ruprechticky Spicak, ze wspaniałą wieżą widokową.
Nie przewidzieliśmy jednak, iż 3 dzień niepodzielnie panującego słońca ześle na nas nowy problem. Kamienie na górzystych stokach były tak wysuszone, że Marta ślizgała się po nich jak po lodzie. Chyba nigdy podczas całej naszej wyprawy nie upadła tyle razy co na tym przeklętym zielonym szlaku.
Mieliśmy serdecznie dość tego graniczniaka. Po raz nie wiem już który zmodyfikowaliśmy nasz plan i zamiast iść twardo na linii granicznej odeszliśmy na Chełmsko Śląskie. Kolejna noc w namiocie i twarde postanowienie, że idziemy prosto w Karkonosze i już nigdy nie wspominamy o zielonym granicznym!
Postanowienie to udało nam się spełnić. Zamiast wracać na granicę z Chełmska (pięknego miasta tkaczy) przez Góry Krucze dotarliśmy do Lubawki. Z niej przez Paprotki i Paczyn wdrapując się z poziomu 500 m.n.p.m na ponad 1000 dotarliśmy na przełęcz Okraj.
Noc w schronisku pozwoliła nam zregenerować siły przed podbojem Karkonoszy. Ambitny plan zakładał jednodniowe przejście przygranicznym szlakiem ostatniego pasma górskiego jakie zostało nam do pokonania w tym kraju.
Pobudka o 4, nieźle. Ale już wyjście ze schroniska to dopiero 7. Strasznie trudno pożegnać się z luksusem miękkiego ciepłego łóżka ( zwłaszcza Marcie). O 8:30 podziwialiśmy szczyt Śnieżki ze zbocza Skalnego Stołu.
Karkonosze mimo mych wcześniejszych obaw okazały się górami bardzo łatwymi. Na szczycie Śnieżki stanęliśmy lekko po 10. Jej turystyczny sznyt i dosłowne obleganie przez turystów przypomniało nam mocno Tarnicę. Natomiast ruch w Schronisku Dom Śląski można porównać jedynie do tłoku na Morskim Oku w słoneczne lipcowe popołudnie.
Płaskie jak stół Sudety nie stanowiły dla nas żadnego wyzwania. Napawaliśmy się za to pięknymi widokami oraz rzeźbą skał. O takich widokach płaska jak stół Wielkopolska może tylko pomarzyć! Cieszyliśmy więc oczy Kociołem nad Wielkim Stawem, Wielkim Szyszakiem oraz panoramami dolin. Sielanki tego dnia nic nie mogło nam zepsuć. Nawet pogoda doceniła nasz wysiłek dając nam słoneczko i świetną widoczność.
Chyba w żadnych górach w Polsce tak nam nie dopisało szczęście jak w Karkonoszach. Pod koniec dnia znaleźliśmy się pod Szrenicą. Tę jedną górę sobie odpuściliśmy. Bez walki udaliśmy się do Schroniska Hala Szrenicka. To tu właśnie zacząłem Wam opowiadać naszą historię z poprzedniego tygodnia. Nie jestem już jednak w schronisku. Leżę w namiocie pod wsią Spytków. Wbrew naszemu zwyczajowi nie zrobiliśmy sobie dnia przerwy między 7 a 8 tygodniem podróży. Chcemy jak najszybciej dotrzeć do Zgorzelca, gdzie po przejściu 1300 km zakończymy etap Południe a rozpoczniemy etap Zachód, czyli zaczniemy podróż wzdłóż zachodniej granicy Polski!
Trzymajcie za nas kcióki!!!