PIECHOTĄ DOOKOŁA POLSKI: CZĘŚĆ 8 ZE SCHRONISKA HALA SZRENIECKA DO KOSTRZYNA NAD ODRĄ!
Dotarliśmy do Kostrzyna! To niewiarygodne ale w nogach mamy około 1500 kilometrów. Ostatnie kilkanaście dni śmignęło nam nieprzeciętnie szybko. Na Hali Szrenickiej nie zrobiliśmy sobie zwyczajowego dnia przerwy. Pognaliśmy jak szaleni z Karkonoszy do Bogatyni i na trójstyk granic. Tam gdzie Polska spotyka się z Czechami i Niemcami a później zachodnia granica naszego kraju...
PRZECZYTAJ NAJPIERW POPRZEDNIE CZĘŚCI:
1 CZĘŚĆ: Z USTRZYK DOLNYCH DO ŁUPKOWA
2 CZĘŚĆ: Z ŁUPKOWA DO PIWNICZNEJ-ZDROJU!
3 CZĘŚĆ: Z PIWNICZNEJ-ZDROJU DO SCHRONISKA PTTK ORNAK!
4 CZĘŚĆ: ZE SCHRONISKA ORNAK DO ZWARDONIA
5 CZĘŚĆ: ZE ZWARDONIA DO POKRZYWNEJ POD BISKUPIĄ KOPĄ!
6 CZĘŚĆ: Z POKRZYWNEJ POD BISKUPIĄ KOPĄ DO ZIELEŃCA!
7 CZĘŚĆ: Z ZIELEŃCA DO SCHRONISKA HALA SZRENICKA!
Żądło w głowie
Rajd od Hali Szrenickiej do Zgorzelca nazwałbym szalonym. Nie liczyło się dla nas nic prócz trójstyku i Zgorzelca. Aby jednak znaleźć się na skrzyżowaniu granic trzech państw musieliśmy najpierw dotrzeć do Bogatyni. Obydwoje mieliśmy serdecznie dość gór. Nawet takie, wydawałoby się, nic nie znaczące wzniesienia na 600 m.n.p.m. wokół Świeradowa-Zdroju były dla nas koszmarem.
To stanowczo nie był czas zwiedzania. To była walka o przetrwanie. W dniu wyjścia ze schroniska udało nam się zajść zaledwie za wieś Pobiedna. Byliśmy zmordowani jakbyśmy pokonali co najmniej podwójny maraton. Elektroniczna mapa pokazywała bezlitośnie, iż to jedynie 25 kilometrów. Humorów nie poprawił nam nawet spotkany po drodze punkt antygrawitacyjny. Nie całkiem rozumiemy idee tego miejsca ale może być tak, że antygrawitacja moc włącza się w tym miejscu po spożyciu odpowiednich trunków.
Kilometrażowe niepowodzenie wynagrodził nam jedynie nocleg na polu. Jeśli kiedykolwiek będziecie podróżować, to pamiętajcie, że noc na rozgrzanej słońcem łące jest lepsza od każdego materaca na świecie!
Pod względem pokonanego dystansu następny dzień był o wiele bardziej udany. Po wyśmienitej nocce wśród zarośniętych pól ruszyliśmy z kopyta. Chcieliśmy przejść 43 kilometry wprost do Lutogniewic. Jednak włóczęga przez rozgrzane południowe polskie pola dała nam mocno w kość. Jeśli ktoś widział nas tego dnia, to musieliśmy mu mocno przypominać zombie.
Kiedy temperatura przekracza 30 stopni w cieniu, długokilometrowy marsz to istna masakra. W normalnej temperaturze następuje hierarchizacja bólu. Najpierw, co oczywiste, bolą pęcherze, gdy ich nie ma bolą biodra. Jeśli nie bolą biodra, to ostatnie w kolejce są bóle kolan i piszczeli. W upalne dni te wszystkie bolączki czuje się równocześnie. Do tego dochodzą jeszcze cierpienia związane z przegżaniem organizmu.
My, tropem beduinów jesteśmy w słoneczne dni ubrani od stóp do głów. To pomaga, zwłaszcza jeśli ma się odzież termo. Jednak żaden strój nie pomoże w skwarze na polu. Mieliśmy nadzieję, że przy ogromnym jeziorze koło miejscowości Wilka zrobi się trochę chłodniej. Była to złudna nadzieja. Wycięczeni daliśmy radę tylko okrążyć olbrzymie jezioro i rozłożyliśmy się pod wsią Spytków. Tak, w tej z której kończyłem pisać poprzednią część tej wielkiej opowieści. Co oznacza, iż nie udało nam się dotrzeć do oddalonych zaledwie o 3 kilometry Lutogniewic.
Ze Spytkowa następnego dnia szybko ruszyliśmy na Bogatynię.Wybraliśmy zielony przygraniczny szlak. Mieliśmy już do czynienia z tym zielonym potworem. Niespodziewaliśmy się jednak, że ktoś ustawi przy szlaku ule! Dochodziliśmy już do Działoszyna, gdy je zobaczyliśmy. Grzecznie przywitaliśmy się z pszczołami i przeszliśmy na drugą stronę polnej ścieżki, by ich nie drażnic.
Po chwili usłyszałem za plecami krzyk.
- Marek ratuj!
Odwróciłem się błyskawicznie i ujrzałem walkę Marty z niewidzialnym bokserem. Rzucała się omiatając rękami głowę. W pierwszej sekundzie pomyślałem, że zaatakował ją wściekły rój. Ale nic wokół niej nie było. Doskoczyłem do niej.
- Mam ją we włosach! - krzyczała Marta wymachując rękami.
Faktycznie. Mała żółtoczarna kulka z uporem maniaka uderzyła "dupką" w głowę dziewczyny. Próbowałem ją strzepnąć ale ta uderzona wylądowała Marcie na ręce, uderzona drugi raz zaatakowała nogę mojej partnerki. W końcu udało nam się jej pozbyć i biegiem uciekliśmy od uli. Marta była przekonana, że została urządlona. Przejżałem dokładnie miejsce, na czubku głowy, które wskazywała i nic tam nie było. Po chwili sama chwyciła lusterko i okazało się, iż gigantyczne żądło tkwi tuż za jej skronią!
Pole namiotowe w centrum Zgorzelca?
Całe szczęście moja dziewczyna nie jest uczulona na jad pszczeli. Marta zniosła to wszystko lepiej niż nie jeden mężczyzna. Jeszcze tego samego dnia z użądleniem doszła bez problemu do trójstyku czyli zrobiliśmy kolejne prawie całe 40 kilometrów.
Noc spędziliśmy w krzakach po polskiej stronie skrzyżowania trzech granic. Tu warto zauważyć, że Polacy o swoją część trójstyku bardzo dbają. Powiewa tam nasza flaga, jest godło i wielki ukrzyżowany Jezus. U Czechów jest godło a Niemcy postawili sobie tylko biały, nieoznakowany kamień. Czyżby mieli nadzieję, że to nie jest ich "ostateczna" granica?
Kolejny dzień upałów a my niestety musieliśmy wlec się do Zgorzelca szosami. Wysoka temperatura plus asfalt to dla chodziarza piekielne połączenie. Stopa dosłownie gotuje się w sosie własnym. Po kilku godzinach Marta w desperacji przebrała buty trekkingowe na klapki. Ja wytrzymałem w swoich butach, ale co godzinę musieliśmy się zatrzymywać na wietrzenie stóp.
Droga była płaska nieciekawa a kierowcy aut robili wszystko, by zepchnąć niepotrzebnych włóczęgów do rowu. Początek trasy nie był nawet taki zły. Wychodząc z Sieniawki weszliśmy na wojewódzką 354. Na nasze szczęście zerwano z niej asfalt, więc kierowcy musieli jechać wolno. Jednak później zeszliśmy na 352, tam było już prawdziwe eldorado z takimi atrakcjami jak wyprzedzające się na ciągłej linii tiry.
Bohatersko jednak dotrwaliśmy do Radomierzyc, gdzie zeszliśmy na boczną drogę, by ostatecznie rowerową ścieżką dotrzeć do Zgorzelca. To niezbyt wyróżniające się na tle innych miasto dla nas było ziemią obiecaną. Tu właśnie następował symboliczny koniec etapu "południe", czyli południowej granicy Polski.
Udało nam się nawet znaleźć pole namiotowe... w centrum miasta! Było to chyba najdziwniejsze miejsce w jakim przyszło nam spać do tej pory. Generalnie właściciel tej ziemi prowadzi parking strzeżony ale ma kawałek trawnika i coś w rodzaju kilku stojących obok siebie kiosków. Kioski wynajmuje a na małym trawniku jest pole namiotowe. Co prawda namioty stoją zaledwie kilka metrów od ruchliwej szosy ale nam wykończonym po 10 dniowym maratonie w ogole taki układ nie przeszkadzał.
Mokre powitanie
Szczerze mówiąc jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak wykończony jak po dotarciu do Zgorzelca. Bardzo szybko okazało się, iż jeden dzień odpoczynku na pewno nam nie wystarczy. Musieliśmy naprawdę wypocząć. Spędziliśmy więc na tym dziwnym namiotowisku dwa dni. Podobno stare miasto po niemieckiej stronie Zgorzelca jest bardzo piękne. Nie dane było nam się o tym przekonać. Nie bylibyśmy w stanie tam dojść. Z namiotu wychodziliśmy tylko po jedzenie.To dało nam siłę, by ruszyć na spotkanie przygodom na zachodniej granicy Polski.
A zaczęło się od deszczu. Regułą jest, że gdy mamy dzień wolny, to akurat pada. Nie inaczej było w Zgorzelcu. Kropiło przez całe dwa dni. Gdy ruszyliśmy szosą 351 na północ z nieba znów posypał się kapuśniaczek. "Na taki deszcz nie warto nawet zakładać kurtki" pomyślałem. Trzy godziny później byłem przemoczony do suchej nitki.
Wielka szkoda, bo w planach mieliśmy takie atrakcje jak zwiedzanie wystawy domków na drzewie w Bielawie Dolnej. Okazało się zresztą, iż jest to ogromny kompleks edukacyjny z przepięknymi drewnianymi rzeźbami rozstawionymi w okazałym zalesionym terenie. Nie było nam jednak dane zobaczyć całości, gdyż lało tam niemiłosiernie.
By przedrzeć się do województwa Lubuskiego musieliśmy pokonać ogromny las. Dopiero gdy dotarliśmy do Sobolic mieliśmy pewność, że zmiana województw nam się udała. A że Lubuskie wita nas nieprzyjaźnie, było dla nad rzeczą oczywistą. W zeszłym roku, gdy pieszo szliśmy na Przystanek Woodstock z Poznania dało nam piekielną suszę na asfaltowej pustyni co w konsekwencji doprowadziło Martę do skrajnego odwodnienia..
Cudowna zmiana
Właściwie byliśmy przekonani, że to co najgorsze spotka nas właśnie tutaj. Pierwsza noc pod dziurawą wiatą, była tylko potwierdzeniem obaw. Następnego dnia idąc szosą do miejscowości Przewóz minął nas rowerzysta.
- Źle idziecie, to nie jest dobry kierunek! - krzyczał do nas.
Czy można było otrzymać wyraźniejszy znak od sił wyższych? Dobrze jednak, że nie jesteśmy przesądni. Godzinę później spotkaliśmy naszego wróżbitę na stacji benzynowej pod Przewozem.
- Mówiłem Wam, że źle idziecie. - powtórzył swą radę uśmiechnięty brodacz rowerzysta.
Okazało się, że przyjechał na te stację do swojego kumpla. Ów kumpel to Janek, najpozytywniejszy pracownik stacji benzynowej jakiego kiedykolwiek spotkaliśmy. Nasza 15 minutowa przerwa przerodziła się w dwugodzinne spotkanie z dwoma niezwykłymi facetami. Dość powiedzieć, że wesoły brodacz, rowerzysta kupił w trakcie naszej rozmowy auto od Niemca, który przypadkiem przejeżdżał akurat przez stację Janka. Było tak miło, że Janek na dowidzenia krzyczał za nami byśmy go kiedyś jeszcze odwiedzili.
Darmowa kawa na stacji w Przewozie to był dopiero początek lubuskich cudów. Następnego dnia po pokonaniu wysypiska śmieci i starej fabryki prochu koło Brożka, trafiliśmy na stację benzynową gdzie poznaliśmy Pana Jacka. Gdy dowiedział się skąd i dokąd idziemy dosłownie oszalał. Dostaliśmy od niego zupy w puszkach, pieczarki a nawet szwajcarską kawę!
Nie mogliśmy uwieżyć, że dzień po dniu spotykają nas takie małe cuda! Fakt, dzień wcześniej pod Olszyną pęk nam stelaż w namiocie. Ale ludzka dobroć wynagrodziła nam te stratę po stokroć. Nie był to jednak koniec pozytywnych przygód. Jeszcze tego samego dnia, w którym spotkaliśmy Pana Jacka, w Markosicach zatrzymał nas... góral! Najprawdziwszy góral spod Zakopanego, który przeniósł się 30 lat temu nad zachodnią granicę, bo poznał tu dziewczynę w której się zakochał. Ten otóż góral powiedział, iż nie wypuści nas bez jego wspaniałych brzoskwiń i dał ich nam ponad kilogram (nie mieliśmy gdzie tego chować).
To jednak nie wszystko. Gdy nam wydawało się, że już nic bardziej pozytywnego nie może się nam przydażyć, następnego dnia, gdy szliśmy do Połęcka zatrzymał się przy nas samochód. Pan kierowca grzecznie zapytał czy może nas gdzieś podwieźć. Jak zwykle odmówiliśmy i wyjaśniliśmy cel naszej podróży. Dwie godziny później gdy przechodziliśmy przez wieś Chlebowo zaczepiła nas starsza pani. Nalegała by wejść do niej do ogrodu a tam w altance siedział kto? Ów grzeczny kierowca!
Okazało się, że Ci Państwo od dwóch godzin wypatrują nas by móc nas ugościć ciepłą zupą i zimną oranżadą. To dopiero niesamowite! Spędziliśmy z nimi długą godzinę na intensywnej rozmowie dotyczącej naszej podróży. Było cudownie. A wieczorem gdy zaszliśmy za Połęcko jakiś chłopak przypadkowo spotkany na drodze pozwolił nam rozbić się na swoim polu!
Wiem, brzmi to bardzo cukierkowo. Jednak w tym województwie naprawdę dzieją się prawdziwe cuda. Nie zliczę ile osób zatrzymywało się, by zaproponować nam podwózkę. Jedno białe BMW nawet cofało na szosie pełnej aut by koniecznie nam pomóc. Jakaż szkoda, że nie możemy wynagrodzić tym ludziom ich poświęcenia!
Najpiękniejszy festiwal świata
Tak krok po kroku zbliżamy się do Kostrzyna nad Odrą. Ostatniego dnia marszu ruszaliśmy ze Słubic. Po krótkim wywiadzie dla telewizji odkryliśmy na plecach Marty ogromnego kleszcza. Cóż było robić? Próba wyrwania skończyła się tym, że jego głowa utkwiła głeboko w jej plecach. Moja dziewczyna dosłownie zmisiła mnie, bym wyciął jej te główkę razem z mięsem z jej ciała. Plus jest taki, że operacja się udała. Dziwi mnie też, że nikt nie zemdlał. Dłubałem jej w plecach w centrum Słubic.
Cała ta zabawa w lekarza sprawiła, że w drogę ruszyliśmy dopiero o 13. Jeszcze nigdy tak późno nie maszerowaliśmy. Na szczęście ze Słubic do Kostrzyna leci prosta jak drut szosa 31. "Już" o 21 byliśmy w centrum miasta. Pod supermarketem spotkaliśmy dwóch chłopaków, Maksa i Maćka, którzy jak się okazało mieszkają w obozie pierwszego tegorocznego woodstockowicza Karola, nazywanego przez współobozowiczów Charlie.
Pierwszy woodstockowy obóz w lasku nieopodal dużej sceny (która właśnie powstaje), jest już całkiem okazały. Stoją tu dwie kanapy, w tym jedna skórzana. Plandeka rozwieszona na drzewach chroni je przed deszczem. Jest to centrum spotkań nie tylko całego obozowiska Karola. Przybywają tu pielgrzymki z innych powstających w okolicy baz namiotowych.
Karol natomiast, wraz z kumplem Normanem przybyli tu niemal trzy tygodnie temu! W międzyczasie dołączyła do nich Wiola i hipis Maciek. Maks często tu bywa ale na swoje stałe woodstockowe miejsce zamieszkania wybrał obóz punkrockowców, którzy ustawili się na polu Malinowskiego.
Co ciekawe, woodstockowiczom, którzy już są rozbici na polu mocno pomagają inni woodstockowicze, którzy przejeżdżają z różnych powodów przez Kostrzyn. Ekipa naszego obozowiska, jako pierwsi obozowicze mają też prawo do darmowych posiłków w lokalnej restauracji. Żyć nie umierać!
I tak właśnie w telegraficznym skrócie znaleźliśmy się na woodstockowym polu. My nie możemy zostać na festiwalu i już w czwartek ruszamy dalej na północ. Ale Lubuskie dla nas całkowicie zmieniło oblicze. Z opuszczonego wyludnionego województwa wyłoniło się pełne miłości i ciepła zagłebie dobrych ludzi.
Nawet teraz gdy siedzę w kawiarni i piszę do Was te słowa szef lokalu poczęstował mnie darmowym ciastem. Jak tu nie kochać tego wspaniałego województwa. A na dodatek to tu odbywa się najcudowniejszy festiwal na świecie. Zazdroszcze wszystkim tym, którzy będą tu w Kostrzynie w pierwszych dniach sierpnia!!!
Trzymajcie za nas kciuki idziemy zdobywać Polskę!