PIECHOTĄ DOOKOŁA POLSKI: CZĘŚĆ 3 Z PIWNICZNEJ-ZDROJU DO SCHRONISKA PTTK ORNAK!
Piwniczna-Zdrój, wydaje nam się jakby to było sto lat temu. Siedzimy właśnie w gościnnym pokoju na piętrze górskiego schroniska Ornak.Chata z drewna wypełniona jest bibelotami mającymi przypominać stare czasy polskiej górskiej turystyki. Na ścianie wiszą drewniane narty, których zapięcia przywodzą na myśl bardziej pułapki na myszy niż nowoczesne wpięcia plastikowych płoz. Jestu też mnóstwo zdjęć Kingi Baranowskiej, która najwyraźniej bardzo polubiła to schronisko.
TUTAJ PRZECZYTACIE I CZĘŚĆ WYPRAWY
TUTAJ PRZECZYTACIE II CZĘŚĆ WYPRAW
Trzeba przyznać, że jego lokalizacja jest prześliczna. Otaczają nas iglaste lasy. Ich poranna woń wdziera się do nosów setek uczniów przyjeżdżających hurtowo do Tatr Zachodnich w ramach wycieczek szkolnych. Właśnie z ich powodu zdecydowaliśmy się wyjść z karczmy na parterze i schronić się w przytulnej ciszy pokoju gościnnego na piętrze.
Ratunek spalonej świątyni
Gdy kończyłem poprzednią opowieść, właśnie zatrzymaliśmy się w przypominającym tanie, amerykańskie horrory przydrożnym hoteliku. Piwniczna-Zdrój to kraina płynąca źródłami. Siedząc w restauracji można zupełnie za darmo korzystać z lejącego się pośrodku sali źródełka.
Jeśli nigdy nie piliście prawdziwej źródlanej wody pierwszy raz może być lekkim szokiem. Przede wszystkim daje ostro siarą, czyli zbukiem. Przy barze często można usłyszeć pytania gości, czy z wodą aby na pewno wszystko jest w porządku. Szok zapachowy w przypadku piwniczanki jest niczym w porównaniu z szokiem smakowym. W smaku bowiem, trąci nie tylko zbukiem ale i lekką rdzą! Takie są moje subiektywne odczucia. Marta po pierwszej szklance krzywiła się razem ze mną ale potem piła ze smakiem twierdząc, iż to lepsze niż butelkowana. Mnie nie przekonała...
Po wolnym i leniwym dniu trzeba było zebrać się w sobie i ruszyć dalej. Pobudka o 4 rano. Plecaki na plecy i ruszamy! Z Piwnicznej wyszliśmy zielonym szlakiem, przez górę Piwowarów. Ku naszemu zaskoczeniu nie było tam żadnych piw, tylko pasące się beztrosko krowy i młode byczki. Te ostatnie na szczęście mocno przykute łańcuchami do swych pól.
Zielony szlak szybko zamienił się w czerwony graniczny a ten połączył się z naszym ukochanym niebieskim. Wszystko tego dnia nam nie szło. Morale oddziału były fatalne. Najpierw iść nie chciało się Marcie. Potem mnie wszystko bolało. Nie mogliśmy przejść godziny bez przerwy. Na domiar złego na Przełęczy Rozdziela usłyszeliśmy grzmoty. Doświadczeni Bieszczadami i Beskidem Niskim szybko znaleźliśmy starą bacówkę, by schronić się przed deszczem. Czekamy, czekamy, minęła godzina i nic nie spadło. Zebraliśmy się i ruszyliśmy dalej niebieskim szlakiem aż tu nagle w połowie góry Wierchliczka lunęło!
Byliśmy jednak przygotowani! Już na przełęczy wypatrzyłem budynek stojący blisko szlaku mniej, więcej na wysokości miejsca, gdzie złapała nas ulewa. Pognaliśmy tam jak wariaci. Dopiero stojąc w progu zorientowaliśmy się, iż ów dom jest całkowicie zniszczony. Po chwili dotarło do nas, że znajdujemy się w spalonym budynku, a właśnie w najlepsze trwa burza! Żeby tego wszystkiego było mało Marta odnalazła w środku zwęglone klęczniki i krzyże.
Teraz dopiero zrobiło się jak w horrorze! Na szczęście oprócz pokrzyw nic gorszego nam się tam nie przytrafiło a spalony dach wcale tak mocno nie przeciekał. Gdy tylko skończyło lać ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie bez przeszkód oczywiście, bo troszkę się zgubiliśmy próbując odnaleźć szlak. Wyraźnie to był zły dzień na wędrówkę.
Los nam nie odpuszczał. Pod Wysoką niebo znów eksplodowało piorunami. Deszcz kolejny raz z całą mocą spadł na nas. Z Piwnicznej chcieliśmy się dostać do Sromowców Niżnych ale byliśmy kompletnie przemoczeni, zmęczeni i zrozpaczeni. Przed nami rozciągała się kolejna czarna chmura w której grały błyskawice. Mieliśmy tego wszystkiego dość! Mijany drogowskaz zapowiedział, że mamy 10 minut do Schroniska pod Durbaszką. Tam też zostaliśmy pokonując zaledwie 22 kilometry.
Baza na bacówce
Schronisko pod Durbaszką to piękne i klimatyczne miejsce. W drewnianej karczmie na parterze obeschliśmy i wysłuchaliśmy wspaniałych pieśni dwójki starszych państwa, którzy podobnie jak my podróżowali z namiotem przez góry. Byłbym zapomniał, mieli przecudownego psa, kudłatego Chotisa, który nie odstępował śpiewającej pary ani na krok.
Choć w Durbaszce pięknie, to my następnego dnia z rana musieliśmy ruszać. Oprócz nas o 4 rano nie spał tylko Chotis i jego pani. Rozkoszowali się rannym spacerkiem po górach, gdy opuszczaliśmy schronisko.
Niebieski szlak pokazał mam z oddali Jaworki, Szlachtową i Szczawnice. Ludzkość pięknie wygląda tylko z oddali. Pokonaliśmy Łaźne Skały, Szafranówkę, Bystrzyk i dotarliśmy na kawę do Schroniska Orlica. Miejsce to przypomina bardziej hotel niż górski przytułek dla strudzonych wędrowców. Nie zabawiliśmy tam długo.
Ruszyliśmy czerwonym szlakiem, bardzo malowniczą trasą wzdłuż Dunajca. Rzeką w przeciwną do nas stronę spływały tratwy wypełnione turystami. Flisacy kierujący swymi małymi okrętami zdradzali widowni sekrety otaczających nas gór. Po dwóch godzinach pięknych widoków dotarliśmy do Sromowców Niżnych. Dziwne jest to, jak bardzo różni się brzeg Polski od Słowackiego. Ci drudzy mają piękną zabudowę, Czerwony Klasztor aż chce się zwiedzać. A w Sromowcach? Stoją tygrysy polarne w góralskich czapkach, do jedzenia można dostać kebab i tylko człowiek zostaje z samotną myślą co to ma wspólnego z górami?
Na dziś był to dla nas koniec turystycznych szlaków. Ze Sromowców Niżnych ruszyliśmy asfaltówką na Sromowce Wyżne. Tam, jak się okazało, jest główna baza flisaków. Zmęczeni wiosłowaniem, oczekując na wezwanie przez megafon do swojej łodzi, starzy górale kurzą faje i obgadują turystów.
Z Wyżnych dalej asfaltową drogą dotarliśmy do Niedzicy. Słynny stojący w niej zamek migną nam tylko przed oczami, bo musieliśmy odbić na Kacwin. Ta mała wioseczka była naszym celem 16 dnia podróży. Jest w niej tylko jedna restauracja, pizzeria. Przy barze zapytaliśmy czy można gdzieś w Kacwinie rozbić namiot. Facet za barem spochmurniał. Widać było, że mocno się zamyślił i zagadał z góralskim akcentem:
- Pola namiotowego u nas jako takiego, to ni ma. Ale ja mum bacówke tu za krzyżną górą. Tylko ja ni wim, czy wam się chce tam iść?
Ależ myśmy się ucieszyli! Góral wyrysował nam mapkę do swojej bacówki podał pizze i wszyscy byli bardziej niż zadowoleni. Jego bacówka okazała się pięknym drewnianym domkiem pośród najpiękniejszego pola otoczonego cudownym lasem. Rozbiliśmy namiot na ganku bacówki. Tak pod dachem na wszelki wypadek. To była wspaniała noc w niezwykłym miejscu. A wszystko dzięki ludzkiej życzliwości.
W końcu Tatry!
Poranek w namiocie na polu był bardzo ożywczy. Nie zwlekając długo ruszyliśmy niebieskim szlakiem na podbój Tatr. W międzyczasie, gdy zrobiliśmy sobie przerwę na skraju lasu, zupełnie nie przejmując się nami, czarna wiewiórka wybrała się na poranny spacer po swoich włościach. Szła tak blisko nas, że było to aż nieprawdopodobne.
Natomiast, gdy dotarliśmy do Łopaszanki naszym oczom po raz pierwszy ukazały się wspaniałe szczyty Tatr! Ich wierzchołki pokryte były grubą warstwą kłębiących się, mlecznych obłoków. Z oddali wyglądały jak wspaniała kamienna korona na południowej granicy Polski.
Dalej nie było tak poetycko, gdyż czerwony szlak przeciągnął nas przez leśne bagniska. Cali przemoczeni weszliśmy do Jurgowa a stamtąd szybkim krokiem do Brzegów. Wybiła 12 a nas wbił w ziemie żar lejący się z nieba. I nagle z przemoczonych staliśmy się spragnieni kropli wody. Na szczęście w Brzegach są aż dwa sklepy i obydwa otwiera się przez dzwonek wzywający sprzedawce, który zwykle siedzi w swoim domku naprzeciw sklepu. Dziwna aczkolwiek zabawna praktyka.
W Brzegach zeszliśmy z czerwonego szlaku i ruszyliśmy szosą 960. Jej serpentyny pozwalają rozkoszować się widokiem zbliżających się gór. Widoki tak zapierały dech w piersiach, iż postanowiliśmy zatrzymać się na kawę w Schronisku Głodówka. Siedząc na tarasie staraliśmy się odgadnąć, który z ośnieżonych wierzchołków to nasze wymarzone Rysy. Jak się później okazało, z miejsca gdzie siedzieliśmy Rysy były zwyczajnie niewidoczne. Taki psikus dla tych co nie lubili geografii w szkole.
Po dużej dawce kofeiny pomaszerowaliśmy szosą. Nie minęło dużo czasu, gdy powitała nas Łysa Polana a z nią setki turystów chcących choć przez chwilę znaleźć się na Morskim Oku. Ruszyliśmy w tym pochodzie, między pędzącymi bryczkami, wraz ze szkolnymi wycieczkami. Próbując przebić się przez lawiny tych co już wracali i kompletnie nie pojmowali zasady poruszania się prawą stroną.
My na szczęście nie szliśmy na Morskie. Tuż za Wodogrzmotami Mickiewicza odbiliśmy na zielony szlak. Spośród traw, krzewów i drzew wyłoniło się najpiękniejsze, tatrzańskie Schronisko w Dolinie Roztoki.
Za każdym razem gdy przekraczam próg tego drewnianego domu mam wrażenie jakbym był tu ledwie wczoraj. Nic się nie zmieniło. Nawet gospodyni Zosia stoi dokładnie w tym miejscu, gdzie widziałem ją wychodząc ostatnim razem.
Wcale nie byliśmy zaskoczeni wiadomością, że wolnych łóżek nie ma. Właściwie to szliśmy tam z zamiarem przespania się na glebie. Wybraliśmy sobie miejsce na piętrze w korytarzu na lewo od schodów. Gdy tylko weszliśmy do Roztoki na dworze rozpętała się burza. Byliśmy szczęśliwi, że choć raz nas nie dopadła.
Rysy? Do 4 razy sztuka
Bladym świtem zerwaliśmy się, by atakować najwyższy szczyt w polskich Tatrach. Marta nigdy nie była pod Rysami więc od Morskiego Oka wszystko było dla niej fascynujące. Wejście na Czarny Staw przeklętymi kamiennymi schodami przyjęła jako genialną atrakcje, podczas gdy ja zdychałem na każdym stopniu.
Zabawa skończyła się na drodzę po drugiej stronie stawu. Śnieg, który pozostał jeszcze na górze okazał się bardzo niebezpieczny. Szliśmy dzielnie aż do Wielkiego Wołowego Żlebu. Tam dalsza wspinaczka bez raków mogła się skończyć głebokim kalectwem lub nawet śmiercią. Nagraliśmy krótki filmik dla Jurka Owsiaka z flagą WOŚP i załamani zaczęliśmy schodzić. Dla mnie była to trzecia nieudana próba zdobycia Rys.
Już odpoczywając u zejścia z Czarnego Stawu zakiełkowała w nas myśl, by zostać dodatkowy dzień na Morskim Oku i jednak zdobyć najwyższy szczyt w Polsce. Myśl przekuliśmy w czyn i już następnego ranka z wypożyczonymi rakami o 4:40 ruszyliśmy na Rysy.
Z Morskiego szło się lepiej niż z Roztoki. Byliśmy pełni energii i mieliśmy nadzieje, że jesteśmy pierwsi tego dnia na szlaku. Tak było ale tylko do Czarnego Stawu. Tam wyprzedził nas gość w pełnym górskim rynsztunku. Miał tempo himalajskiego szerpy. Po chwili znikną nam z oczu. Marta była zła ale gdy minął nas drugi facet popędziła jak opętana.
Dotrzymaliśmy tempa temu drugiemu, który okazał się bardzo sympatycznym Maćkiem. Przyjechał on specjalnie z Holandii by powspinać się po górach. Mama zawsze mu powtarzała, że może iść wszędzie, byle nie na Rysy i na Orlą Perć. Rezolutny Maciek postanowił więc po latach wejść jednak na Rysy.
Z Maciejem u boku było śmiesznie i zabawnie a gdy dotarliśmy do miejsca, które zatrzymało nas poprzedniego dnia okazało się, iż czeka tam również rycerz w pełnym rynsztunku, który mijał nas na dole. Paweł, bo tak mu było na imię, nie potrafił odnaleźć szlaku w porannej mgle spowijającej całe Rysy.
Tu przydał się mój niezawodny gps w komórce. Mam tam wgrane wszystkie szlaki pttk, dzięki czemu szybko odnaleźliśmy się we mgle i ruszyliśmy całą czwórką na szczyt. Śnieg w rakach przestał być niebezpieczny. Paweł, zawodowy wspinacz dbał o naszą trójkę niczym troskliwy tata. Dodawał otuchy na śniegu i kibicował mi gdy dogorywałem na łańcuchach.
6 czerwca, dokładnie o 8:30 cała nasza czwórka znalazła się na szczycie. Radości nie było końca! Robiliśmy zdjęcia, filmy. Nagle w spontanicznej rozmowie okazało się, że wszyscy jesteśmy zapalonymi woodstockowiczami. Radość tego ranka była nie do opisania.
Jak pokazał los do 4 razy sztuka. Teraz pozostało nam tylko zejść.
Długa droga na Ornak
Gdy schodzisz z Rys jako zdobywca wszyscy spotkani po drodze turyści traktują ciebie niemal jak objawienie. Wszyscy chcą wiedzieć o której wyszedłeś, jaki miałeś sprzęt, czy było niebezpiecznie, jak tam wysoko i co widać. Dla nas jednak to nie był koniec dnia. Choć Maciek kusił pozostaniem w Morskim Oku na jeszcze jedną noc, my zjedliśmy tam tylko obiad i ruszyliśmy niebieskim szlakiem do Schroniska w Dolinie Pięciu Stawów.
Chyba nie skłamię jeśli powiem, że Dolina Pięciu Stawów to jedno z najpiękniejszych miejsc w Polsce. Gdy tylko wyłoni się jej obraz ze Świstowej Czuby nieprzygotowane na jej piękno osóbki mogą omdleć z zachwytu. O samym schronisku natomiast słyszałem nieprawdopodobne legendy. Faktem jest, iż nigdy nie udało mi się zarezerwować tam noclegu. Czytałem na forach, że przychodząc bez zapowiedzi można dostać miejsce nawet na ganku przed schroniskiem!
My, zmęczeni po tych Rysach podchodzimy do recepcjonistki i zaczynamy żałobną litanie, że my z najwyższej góry w Polsce, że zmęczeni, że specjalnie dla tego schroniska tu przyszliśmy i że przyjmiemy każde miejsce na.ziemi, nawet koło wychodka byle pod dachem. Babeczka zrobiła wielkie oczy i równie nieśmiało jak my mówi:
- Ale ja mam dwa wolne łóżka w czteroosobowym pokoju.
Nas zatkało. Byliśmy tak zdziwieni a równocześnie zadowoleni, iż zrobiliśmy sobie sesje zdjęciową z kluczem od pokoju. Na dowód oczywiście, że bez rezerwacji nie tylko można zanocować w Piątce, ale nawet w porządnym łóżku!
Wczorajszy dzień śmiało możemy nazwać dniem kozy górskiej. Z Piątki udało nam się wyczołgać po 6 rano. Z doliny wychodziliśmy przez Krzyżne. Niedaleko szczytu niepodal szlaku Marta zauważyła kozicę. Jedna śliczna kózka zamieniła się w całe stadko radośnie wypasających się na szczycie zwierzątek. Odkryciem dla nas był fakt, że te górskie rogacze nie beczą. Wydają z siebie głosy podobne do ryku małych tygrysków. Dziwnie było usłyszeć coś takiego od kozy.
Za Krzyżnem aż do Czerwonego Stawu szliśmy kamienną krainą. Później do lasu Gąsienicowego królowały krzewy a z za lasu wyłoniło się Schronisko Murowaniec. Chyba najbardziej oblegany obiekt w Tatrach. Po Murowańcu wdrapaliśmy się na najbardziej obleganą górę w Polsce, czyli Kasprowy Wierch.
Strasznie tam i brzydko. Ludzka zabudowa przypomina Górę Parkową w Krynicy-Zdroju. Tylko aquaparku tam brakuje i diabelskiego młyna. Ale może lepiej nie mówić tego głośno, bo następnym razem zastaniemy tam coś takiego.
Z Kasprowego ruszyliśmy czerwonym w stronę Kondrackiej Kopy. Kto był ten wie, iż to jedna z najbardziej widowiskowych tras w Tatrach Wysokich. Nam w marszu towarzyszyły kozice, które tego dnia jakoś wyjątkowo się nam objawiały.
W drodzę z Małołęczniaka na Krzesanicę i Ciemniaka wręcz blokowały nam przejście rozkoszując się trawą wokół szlaku. My natomiast byliśmy już skrajnie wykończeni. Gdy schodziliśmy z czerwonego szlaku na zielony na Chudej Przełączce zaczynaliśmy wątpić w istnienie Schroniska Ornak.
Mniej, więcej na wysokości Tomanowej Polany spotkaliśmy Konrada. Ubrany na zielono okularnik z lekkim zarostem siedział sobie na drewnianej ławeczce. Kiedy go minęliśmy ruszył za nami niczym detektyw nieudolnie śledzący cel obserwacji. Po 15 minutach takiego marszu w milczeniu postanowiliśmy zapytać go, czy daleko do schroniska. Jak się okazało błędnie założyliśmy, że Konrad wyszedł na krótki spacer z Ornaku. On podobnie jak my mocno zaczynał wątpić w istnienie takiego miejsca jak Schronisko Ornak, gdyż bladym świtem wyruszył z Murowańca z zamiarem przespania się w tej noclegowni.
Gdy już wszyscy wiedzieliśmy, iż szukamy tego samego, droga do schroniska zeszła nam błyskawicznie. Konrad okazał się wspaniałym kompanem i genialnym rozmówcą. Tak dotarliśmy do miejsca, z którego piszę do Was te słowa. Nie ma tu już wycieczek szkolnych ani hałasu jaki ze sobą wlekli. Są gwarytu wieczornych rozmów, snócie planów na jutro i całe schronisko powoli szykuje się do snu.
A my? Po wolnym od marszu dniu w Ornaku przygotowujemy się właśnie na podbój reszty naszego pięknego kraju. Do zobaczenia na szlaku!