PIECHOTĄ DOOKOŁA POLSKI: CZĘŚĆ II Z ŁUPKOWA DO PIWNICZNEJ-ZDROJU!
Aż trudno uwierzyć, że minęło już 6 dni odkąd opuściliśmy chatę w Łupkowie. Od tamtej pory do dziś przeszliśmy 183 km! Gotowaliśmy wodę na ognisku w przypadkowo znalezionym czajniku, nocowaliśmy za chatą sołtysa a nawet uciekaliśmy przed krowami!
TUTAJ PRZECZYTACIE I CZĘŚĆ PODRÓŻY
Idzie na burze
Ale po kolei. Gdy ostatnim razem się rozstaliśmy siedziałem w drewnianej chacie pośród niczego. Następnego ranka ruszyliśmy z Martą w mlecznobiałą mgłę, która zeszła z gór po ogromnej burzy (o której opowiadałem poprzednio).
Plan na ten dzień nie był ambitny. W strachu przed nawałnicą, którą zapowiadano tego dnia ustaliliśmy, że chcemy dotrzeć jedynie do Pola Namiotowego Jasiel. Leży ono zaledwie 26 km na zachód od Łupkowa. Co to dla nas ;)
Beskid Niski to generalnie doliny pełne błota. Nie zliczę ile bagien pokonaliśmy tego dnia. Szczyty zaś nie są zbyt zaszczytne. Mija się je bez trudu i gdyby nie przypadkowo zauważane przez Martę tabliczki, nie wiedzielibyśmy, iż właśnie zdobyliśmy szczyt.
Na uwagę zasługują jednak tzw. "Wilcze chaty". To dosłownie małe domki wybudowane przez Słowaków na pasie granicznym. Rozmieszczone są mniej, więcej dzień drogi od siebie. Nam z Martą akurat się nie przydały ale pewnie w zimie nie raz ocaliły komuś życie!
Czas płynął a z mlecznobiałej mgły nie pozostało nawet wspomnienie. Cały las parował pod naporem żaru lejącego się z nieba. Szczególnie mocno dało się to odczuć wchodząc do "wilczych chat", by pozostawić wpis w księdze gości.
Już pod koniec marszu, gdy zbliżaliśmy się do pola namiotowego, usłyszeliśmy za plecami pierwsze grzmoty burzy. Przyspieszyliśmy kroku. Byliśmy pełni nadziei, że na tak mocno oznaczonym na wszystkich mapach miejscu znajdziemy jakąś infrastrukturę. Albo chociaż ogrodzenie i stróża.
Pole Namitowe Jasiel okazało się jednak zwykłą łączką rekreacyjną. W jej skład wchodziły trzy wiaty i miejsce na ognisko...
Początkowo byliśmy trochę rozczarowani. Zwłaszcza, że burza za nami grzmiała coraz mocniej. Udało mi się jednak rozpalić na nowo ogień, który tlił się jeszcze po poprzednich gościach polany. Marta znalazła pod wiatą stary czajnik a obok polanki płyną wesoło strumyk. Wszystko to połączone razem dawało nam ciepły posiłek i zapasy wody pitnej na następny dzień. Burzy tak spodobało się nasze życie rodem z Flinstonów, że omineła nas bokiem i nie spadła na nas nawet kropla deszczu.
Sołtys też człowiek
Poranki (w naszym wypadku 4 rano) pod namiotem w górach nawet latem nie należą do najprzyjemniejszych. Jest cholernie zimno! Nam na ratunek znów ruszyło ognisko. Dopalające się resztki drewna podgrzały nam jedzenie i wodę. Z pełnym brzuchami ruszyliśmy dalej.
Niebieski szlak wiedzie z pola namiotowego przez opuszczoną łemkowską osadę. Niestety, nie zostało po niej nic prócz fundamentów i kilku grobów. Chłodny ranek szybko zamienił się w upalne przedpołudnie. Mijane przez nas bagna z jeszcze większą niż zazwyczaj intensywnością sączyły ku górze swój smrodek.
Najwyższa tego dnia góra o "egzotycznej" nazwie Kamień, liczyła sobie zaledwie 857 m.n.p.m.. Jednak jej zbocza usiane są trupami żołnierzy poległych tu podczas I wojny światowej. O miejsca ich pochówku troszczą się okoliczni mieszkańcy. Widok tylu mogił w jednym miejscu napawa przerażeniem.
Upalne przedpołudnie zamieniło się w skwar popołudnia. W głowie szumiało mi od gorąca i ciężaru na plecach. Do Barwinka, naszego celu tego dnia, została nieco ponad godzinka, gdy za plecami znów usłyszeliśmy burze. "Wygłupia się" pomyślałem i nie przerwaliśmy marszu. Niedługo po tym cały las dosłownie pływał zalany deszczówką. Pioruny raźno grały nad naszymi głowami a my przykryci przeciwdeszczową folią staraliśmy się przetrawać naszą drugą burzę w górach.
Barwinek jest małą wioseczką położoną przy granicy ze Słowacją. Nie da się policzyć tirów, które mijają to miejsce w drodze na przejście graniczne. My przez trwającą dwie godziny burzę znaleźliśmy się w Barwinku dość późno. Myśleliśmy nawet o noclegu na dziko, gdzieś na skraju lasu. Okazało się jednak, iż sołtys wioseczki pozwolił nam rozbić namiot pod gminnym domkiem wczasowym i to za darmo!
Jak widać sołtys też człowiek.
Kłamstwo Ożenne
Dziewiątego dnia wędrówki ruszyliśmy do Kamiennej. Szlak graniczny powiódł nas przez niezwykle gęsty Magurski Park Narodowy. Odkąd zobaczyłem to miejsce stałem się jego wielkim fanem. Góry tu również niezbyt duże ale podejścia pod nie są dobrym ćwiczeniem dla wyczynowców. Czuć w tym parku dzikość natury a równocześnie las jest bardzo zadbany. Władze tego miejsca idą z duchem czasu. Bilety nabywa się tu przez sms, co likwiduje problem nieczynnych kas. Choć wieża widokowa na szczycie Baranie prosi się o remont (odpadające szczeble od drabiny, zgroza!).
Jednak prawdziwym problemem stała się dla nas Ożenna. To wieś do granic możliwości stereotypowa. Jeśli potraficie wyobrazić sobie wioskę, to właśnie tak wygląda Ożenna. Oczywiście nie to było problemem. W tej miejscowości chciliśmy uzupełnić zapasy. Był to jedyny fragment cywilizacji o jaki zahaczaliśmy tego dnia. Jednak sklep zaznaczony na wszystkich mapach włącznie z tą w Magurskim Parku Narodowym okazał się być już od roku prywatnym mieszkaniem nie prowadzącym handlu z.turystami!
Droga do Kamiennej była drogą przez mękę. Kurczące się zapasy wody i lejący się z nieba żar przyprawiały mnie o ból głowy. Marta pokładała się na ziemie ze zmęczenia. Na domiar złego niebieski szlak prowadził nas dorzeczami Wisłoki, które okazały się smrodliwymi bagniskami porośniętymi kłującymi krzewami. Odwodnieni z krwawiącymi nogami dotarliśmy do Kamiennej.
Przedsmak cywilizacji
Kamienna podobnie jak Ożenna jest małą wioseczką. Tu ludzie nie zajmują się rolą lecz wypasem bydła. Wszędzie są krówki! W samym centrum stoi przepiękna drewniana cerkiew a znaki drogowe pisane są tu cyrylicą.
Pośród tych wszystkich pól, krów i drewnianych chat stoi, niewiadomo dlaczego, betonowy kloc z wielkim napisem "Camping". Cała ta otoczka wydaje się być bardzo abstrakcyjna ale trzeba przyznać, że to świetnie przygotowany, ciepły i czysty ośrodek gotowy do przyjęcia turystów. Jego właściciel zaś jest człowiekiem do rany przyłóż.
Nadejście kolejnego dnia cieszyło mnie bardzo, oznaczało bowiem dotarcie do pierwszego "dużego" miasta po Ustrzykach Dolnych. Zanim jednak dotarliśmy do Wysowej-Zdroju musieliśmy stawić czoła krówkom! Niestety, w Kamiennej niebieski szlak przechodzi przez pastwiska. Nigdy nie wiesz co siedzi w głowie takiej polnej krowy. Zwłaszcza, gdy się jest takim mieszczuchem jak ja. Na szczęście krowy tylko zmierzyły nas zniesmaczonym wzrokiem i pozwoliły iść dalej.
By jednak dotrzeć do Wysowej musieliśmy pokonać kilka niskich szczytów. Najpiękniejszym z nich była Jaworzyna Konieczańska. Z jej czubka rozpościerała się wspaniała panorama. My w jej towarzystwie zjedliśmy drugie śniadanie i pomknęliśmy dalej.
Po tak długim pobycie w "dziczy" miasto okazało się nieznośnym tworem. Huk, smród, ogólny harmider sprawił, że zapragnęliśmy powrotu na szlak. Tak też się stało a idąc wzdłuż słowackiej granicy zdobyliśmy Ostry Wierch, który wcale taki ostry nie był oraz Lackową, która ostra jak najbardziej jest. Tym sposobem z Beskidu Niskiego weszliśmy do Sądeckiego. Noc zaś spędziliśmy w Mochnaczce Niżnej.
Asfaltowe pustynie
Z Mochnaczki do Krynicy-Zdrój idzie się niecałe dwie godziny. Mijaliśmy przy tym najdziwniejszą górę świata "górę parkową". Na jej szczycie dostępne są chyba wszystkie rozrywki znane ludzkości. Tylko jakoś duch gór z niej wyparował.
Schodząc z Parkowej weszliśmy w samo centrum Krynicy. Nasze drugie zetknięcie z cywilizacją było jescze boleśniejsze od pierwszego. W głowach mieliśmy tylko jedną myśl "uciekać!". Uciekać od tego hałasu, kłótliwych ludzi i smrodu spalin.
Od tego ostatniego długo jednak nie mogliśmy się uwolnić. Droga do Muszyny prowadziła wojewódzką 971. Było upalnie i źle. Sama Muszyna zaś jest czarującym miasteczkiem. O wiele spokojniejszym niż Krynica. Jeśli musiałbym wybierać, to na wczasy wysłałbym babcie do Muszyny właśnie.
Droga 971 stała się naszym przekleństwem. Po namiotowej nocy w królestwie wód mineralnych to właśnie tą wojewódzką asfaltówką przyszło nam przeprawiać się do Piwnicznej-Zdroju.
Nie zrozumcie mnie źle. Jadąc klimatyzowanym autem widoki zapierają dech w piersi! Od choćby taki Żegistów ze wspaniałym kościołem na skarpie. Droga pędzi serpętynami nad brzegiem popradu. Całość brzmi bardzo filmowo nieprawdaż?
Jednak, gdy idziesz tam w 30 stopniowym upale a asfalt pod twoimi nogami się topi, to cały świat zamienia się w asfaltowe pustynie. Poprad jak na złość nie chłodził wiaterkiem. Pod koniec tej piekielnej trasy znów zacząłem martwić się o zapasy wody, a sklepy pozamykane, bo akurat Boże Ciało.
Na całe szczęście doczłapaliśmy się jakoś do Piwniczne-Zdroju. Miasteczko piękne! Drewniana zabudowa miasta, jego urok nie pozwalają uwierzyć, że to ciągle Polska. Nocujemy w przydrożnym moteliku, który wyglądem przywodzi na myśl Kingowskie opiwieści grozy. Jest za to tanio i w samym centrum.
Tu robimy dzień odsapki po sześciodniowym marszu i rozprawiamy się z pęcherzami, które już nas zaatakowały.
Polsko bądź czujna, nadchodzimy!