PIECHOTĄ DOOKOŁA POLSKI: CZĘŚĆ 6 Z POKRZYWNEJ POD BISKUPIĄ KOPĄ DO ZIELEŃCA!
Gdy tylko obudziliśmy się na polu namiotowym w Pokrzywnej wiedzieliśmy, że to nie jest nasz dzień. Całą noc padało. Niebo było ohydnie szare. Wszystko zwiastowało ulewę. Nie wiedzieliśmy jednak, że deszcz będzie nas śledzić przez cały tydzień.
PRZECZYTAJ NAJPIERW POPRZEDNIE CZĘŚCI:
1 CZĘŚĆ: Z USTRZYK DOLNYCH DO ŁUPKOWA
2 CZĘŚĆ: Z ŁUPKOWA DO PIWNICZNEJ-ZDROJU!
3 CZĘŚĆ: Z PIWNICZNEJ-ZDROJU DO SCHRONISKA PTTK ORNAK!
4 CZĘŚĆ: ZE SCHRONISKA ORNAK DO ZWARDONIA
5 CZĘŚĆ: ZE ZWARDONIA DO POKRZYWNEJ POD BISKUPIĄ KOPĄ!
------------------
Pora monsunowa
35 dnia podróży naszym pierwszym celem stał się najwyższy szczyt gór opawskich - Biskupia Kopa 890 m.n.p.m. Nic nadzwyczajnego, ale droga prowadząca na szczyt wiedzie przez pozostałości po kamieniołomach. Oczywiście nie wiedzieliśmy o tym wcześniej. Dopiero tabliczki informacyjne ustawione w parku uświadomiły nam, iż te piękne kształty odsłoniętych skał były dziełem ludzkich rąk, nie zaś natury.
Podziwialiśmy piękno otoczenia cały czas obawiając się jednak deszczu. Nadąsane chmury w czarnoszarym kolorze nie odstępowały nas na krok. Im wyżej się wspinaliśmy tym mniej widzieliśmy przez otaczającą nas mgłę. Na tabliczce wskazującej drogę do schroniska pod Biskupią Kopą ktoś zabawny zapisał "Schronisko 200 metrów. Biegiem 100". Gdy tylko to przeczytaliśmy zaczęło lać! Nie było wyboru, musieliśmy te 200 metrów przebiec.
Przesiedzieliśmy w schronisku jakieś 40 minut nim pogoda na zewnątrz przestała przypominać biblijny potop. Nic to jednak nie dało. Choć ze schorniska na szczyt jest zaledwie 20 minut, to i tak przemoczyło nas do suchej nitki. W dodatku na wierzchołku góry osiadła chmura, czyli wieża widokowa postawiona tam przez Czechów stała się dla nas całkowicie bezużyteczna. Mokrzy powlekliśmy się na dół i co? Gdy tylko doszliśmy czerwonym szlakiem do podnóża Biskupiej Kopy, czy jak mówią Czesi Biskupskiej Kupy, nagle szczyt stał się klarownie widoczny. Ani jedna chmurka nam go teraz nie przesłaniała.
Reszta dnia upłynęła nam na maszerowaniu przez pola. No, z jedną małą przerwą w Głuchołazach. Podmuch cywilizacji nie był jednak zbyt pocieszający, wciąż było zimno i mokro. Ruszyliśmy czerwonym szlakiem sudeckim obserwując jak dwie ulewy po obu naszych stronach moczą wszystko prócz nas. Uznaliśmy to za dobry omen... myliliśmy się.
Po nocy w namiocie pod wsią Sławniowice ruszyliśmy w kierunku Paczkowa. To był bardzo dziwny dzień. Wlokliśmy się od wsi do wsi a deszcz nie przestawał lać. Mijaliśmy miejscowości o tak egzotycznych nazwach jak Kałków, czy Ujeździec. W tym czasie spadło na nas 7 różnych ulew. Właściwie było ich 9 ale dwie przeczekaliśmy pod różnymi wiatami. Zatęskniłem za poprzednimi tygodniem, gdy temperatura w cieniu przekraczała 30 stoipni.
Znalezienie noclegu w Paczkowie graniczyło z cudem. Mokrzy i wkurzeni rozłożyliśmy się z namiotem w lesie pod Kozielnem. Mieliśmy nadzieję, że mecz naszej reprezentacji z Kolumbią przyniesie nam trochę radości w tym mokrym dniu. Niestety, szło im równie dobrze jak nam utrzymanie suchych butów...
Góra deszczu
Zmiana województwa z Opolskiego na Dolnośląskie chwilowo powstrzymała lawinę deszczu. Do Złotego Stoku towarzyszyło nam słońce. Złote miasto okazało się niezwykle ubogie. Prócz kilku miejsc przeznaczonych dla turystów, reszta miasta wygląda jakby przetoczyła się przez nie jakaś wojna. Kto by pomyślał, iż jeszcze dwa wieki temu była tu jedna z największych kopalni złota w Europie.
Ze Złotego Stoku ruszyliśmy zielonym szlakiem. Gdy zdobyliśmy górę o przepysznej nazwie Borówkowa poznaliśmy księdza Stefana Witczaka nazywanego "Kruszynką". Oczywiście nie osobiście. Ksiądz Witczak niestety nie żyje ale jego portret wraz z krótkim rysem biograficznym stoi pod wieżą widokową na Borówkowej.
Wspominam o tej osobie nie przez przypadek. To staraniem "Kruszynki" odnowiono kościół Najświętszej Marii Panny w nieistniejącej obecnie wsi Karpno. Wygląda to tak, że pośrodku lasu, przy zielonym szlaku stoi kościół, miejsce na ognisko i wiata. My przeszacowaliśmy swoje możliwości. Chcieliśmy dotrzeć z Kozielna do Starego Gierałtowa. Była już jednak prawie ósma wieczór, gdy stanęliśmy przy leśnej świątyni. Nie chcąc wałęsać się po lesie w nocy postanowiliśmy rozbić namiot za kościołem. Jest to o tyle zabawne, że gdy Marta przeczytała biografię księdza Witczaka, była na niego wściekła za błogosławienie myśliwym. Tymczasem, to właśnie miejsce myśliwych dało nam schronienie tej nocy.
Stary Gierałtów uległ nam dopiero następnego dnia. Niestety, pora monsunowa dogoniła nas również w Dolnośląskim. Już w drodzę ze Stronia Śląskiego do Bolesławowa spadła pierwsza ulewa. Drugi deszcz dorwał nas w Bolesławowie. Na szczęście trafiliśmy na drewnianą wiatę przy przystanku autobusowym. Siedzieliśmy tam ponad półtorej godziny. Gdy tylko przestało lać ruszyliśmy zdobywać Śnieżnik. Nie minęło nawet 15 minut i znów spadł deszcz. Byliśmy już tak mokrzy, że było nam obojętne, czy pada, czy nie. Po prostu szliśmy.
Gdy doszlimy do Głębokiej Jamy nie było na nas ani centymetra suchego materiału. A to był dopiero początek. Podchodząc pod Śnieżnik od wschodniej strony nie da się ominąć szczytu Sadzonki. Jest to bardzo długie pole krzaków jagód. Błoto jakie się tam utworzyło dosłownie pochłaniało nam buty. Kilka razy musieliśmy nawet podejmować akcje ratunkowe, by nie trzeba było wchodzić na najwyższy szczyt Sudetów Wschodnich na bosaka.
Przedarliśmy się przez bagniska, stanęliśmy na szczycie Śnieżnika i usłyszeliśmy grzmot! Chwilę później na nasze plecy posypała się lawina gradu. Szybko zbiegliśmy ze szczytu. Całe szczęście, że niecałe pół godziny od wierzchołka znajduje się schronisko.
Jeszcze nigdy nie byliśmy tak przemoczeni jak po zdobyciu tej piekielnej góry. Z radością przyjeliśmy więc do wiadomości fakt, iż w schronisku pod Snieżnikiem mają suszarnie. Jak powiedziała Marta "Trzeba było przejść ponad 200 kilometrów od Tatr, by znaleźć schronisko z działającą suszarnią".
Niezwykła Danka
Kolejny dzień zaczął się jak wszystkie w tym tygodniu. Było pochmurnie, wietrznie i mglisto. Od czasu, do czasu naszym oczom ukazywało się słoneczko ale były to krótkie i bardzo ulotne momenty. Po zdobyciu najwyższego w okolicy szczytu droga na zachód znów powiodła nas ku nizinom. Przez Mały Śnieżnik, omijając Trójmorski Wierch niebieskim szlakiem dotarliśmy do Międzylesia.
W tym małym miasteczku po raz nie wiem już który znów dorwała nas ulewa. Jakbyśmy musieli odpokutować za poprzedni słoneczny tydzień. Cóż było robić? Zagryźliśmy zęby i ruszyliśmy do Niemojowa. Według mapy tam właśnie, przy turystycznym przejściu granicznym z Czechami powinno znajdowa się pole biwakowe.
By jednak dotrzeć, do tego zapomnianego przez ludzkość miejsca trzeba było pokonać niewielką górę o wysokości 600 m.n.p.m. Sam Niemojów znajduje się w trudnodostępnej dolinie Dzikiej Orlicy. Gdy asfaltową drogę zastąpiła polna żwirówka poczuliśmy jakby nagle ogarnął nas jakiś dziwny mroczny klimat. Wszystko stało się bardziej szare i przygnębiające. Na dodatek na naszej drodze wyrosła przydrożna kapliczka w której jak gdyby nigdy nic stała sobie Maryja z odrąbaną głową!
Taki klimat towarzyszył nam aż do samego Niemojowa. Wokół tej wsi w zaroślach kryją się różne rzeźby, pozostałości po dawnym okresie świetności tego miejsca. Lecz wieczorną porą te posągi sprawiają, że na ciele pojawia się gęsia skórka. Pole biwakowe zaś okazało się placem zabaw stojącym naprzeciwko Gościńca, który częściowo spłonął wiosną tego roku. Czy mogłoby być bardziej upiornie?
Noc spędziliśmy w namiocie za wiatą na placu zabaw. Nie muszę chyba dodawać, że zarówno gdy się kładliśmy, jak i gdy wstawaliśmy ciągle lał deszcz. Postanowiliśmy dowiedzieć się czy Gościniec mimo ran pożarowych poratuje nas ciepłą kawą.
Choć połowa budynku jest spalona, to bufet działa mimo wszystko. Na sali siedzieliśmy tylko my i przykryta kołdrą rudowłosa kobieta. Po krótkiej wymianie zdań okazało się, że mamy do czynienia z właścicielką Gościńca. Pani Danusia jest duszą towarzystwa. Opowiadała nam jak to było zarządzać 7 ośrodkami wypoczynkowymi w całym Dolnośląskim. Dowiedzieliśmy się, jak wyglądały pierwsze "walizkowe" telefony komórkowe. Dziś Danusia zajmuje się już tylko Gościńcem. Przyjeżdżają do niej naprawdę nietypowi goście. Jak sama mówi albo artyści, albo motocykliści. Podobno w całym jej życiu przepił ją tylko jeden gość, prezes polskiego gangu Hells Angels i to tylko dlatego, że musiała przespać się chociaż godzinkę zanim zaczęła wydawać śniadania motocyklistom.
Spa w Zieleńcu
Niezwykle miło było słuchać tych wszystkich opowieści Pani Danusi. My jednak musieliśmy ruszyć w dalszą drogę. Nie łatwo było iść w nieistającym deszczu. W dodatku na drodze z Niemojowa do Zieleńca nie ma praktycznie nic prócz asfaltu i drzew. Są też takie miejscowości jak Mostowice albo Lasówka. Nie znajdziecie tam jednak nic prócz kilku domów na krzyż.
Jedyna wiata jaką znaleźliśmy tego dnia była całkowicie mokra, bo wiatr nawiewał deszcz do środka. Było tak mokro, że postanowiliśmy nie robić żadnych przerw w marszu. Oczywiście, nie udało się nam całkowicie nie zatrzymywać.
Cieszyliśmy się jak dzieci, gdy trafiliśmy na otwarty sklep w Lasówce. Pani ekspedientka była na tyle miła, że pozwoliła nam trochę obeschnąć w przedsionku sklepu. Wynegocjowaliśmy nawet gorącą kawę. To postawiło nas na nogi. Ostatnie 8 kilometrów do schroniska Orlica w Zieleńcu pod Dusznikami-Zdrój pokonaliśmy w wyśmienitych nastrojach choć znów od stóp do głów byliśmy przemoczeni.
Jak się okazało w Orlicy jest awaria wody. Wszystkich gości przenosi się do ekskluzywnego hotelu po drugiej stronie ulicy. Nas też umieszczono w ładnym dwuosobowym pokoiku i to za cenę wieloosobowej schroniskowej sypialni. Takie trochę szczęście w tym deszczowym, tygodniowym nieszczęściu.
Siedzimy więc teraz w kilkugwiazdkowym hotelu planując kolejny tydzień podróży. Do pierwszego 1000 km pozostało nam niecałe 7 km. Być może już w przyszłym tygodniu znajdziemy się na zachodniej granicy tego kraju. A to wszystko przeszliśmy na własnych nogach!
Do zobaczenia gdzieś na szlaku dookoła Polski!