P.J.BIRCH: "POZNAŃ NA PRZESTRZENI KILKU LAT STAŁ SIĘ MIASTEM DLA MNIE WAŻNYM"
To jest moje miejsce, do którego zawsze chętnie przyjeżdżam. Grałem tu chyba z 10 razy – zawsze było świetnie! No i mój manager „Borówa” jest kibicem Lecha, ale to zupełnie inna historia – opowiada w rozmowie z nami artysta Peter J. Birch, który ruszył w trasę promującą najnowszą płytę. Premierowy koncert odbył się właśnie w stolicy Wielkopolski.
Anna Kowalewska: Jak wspominałeś na scenie, miałeś niezły debiut w Radiu Afera. Od razu na pierwszym miejscu na liście „Aferzastej”.
Peter J Birch: Zgadza się. Szczerze mówiąc jestem słaby, jeżeli chodzi o śledzenie różnych rzeczy na mój temat w Internecie, ale moja dziewczyna jest w tym mistrzynią. Zawsze mi podrzuca bieżące informacje. W ogóle przed chwilą dowiedziałem się od znajomych, że może, ale to jeszcze muszę sprawdzić, nie jest to pewne, mój utwór znalazł się w propozycjach do listy przebojów Trójki. To też jest pewne zaskoczenie. Powracając natomiast do Afery, to była bardzo przyjemna informacja. Debiutowałem od razu na pierwszym miejscu, w pierwszym tygodniu. Super!
Premierowy koncert odbył się w Poznaniu, na płycie znajduje także poznański akcent,bo grasz z poznaniakami. Dość dużo tego Poznania. To chyba ważny element na Twojej najnowszej płycie.( 'The Shore Up In The Sky', przyp. redakcji).
Powiem Ci, że Poznań na przestrzeni tych kilku lat stał się miastem dla mnie ważnym.
Jak to się stało?
Złożyło się na to wiele czynników. Pierwszym z nich jest to, że „Perła” – producent moich wszystkich dotychczasowych płyt – pochodzi z Poznania, jest Poznaniakiem. Wcześniej miał studio w Opalenicy, teraz przeniósł je do Poznania, więc tę nową płytę nagrywałem właśnie tutaj. Przy okazji skompletowaliśmy zespół, który w 90 procentach jest stąd. I dlatego to miasto stało się mi takie bliskie. Tu przyjeżdżałem na próby, tu nagrywałem płytę. Przy okazji też moja siostra przeprowadziła się pod Poznań, dokładnie do Dopiewa. A poza tym mam tu mnóstwo znajomych, mogę tutaj przy okazji wypocząć, słuchając dobrej muzyki, bawiąc się sympatycznie, tak jak np. w Meskalinie. To jest moje miejsce, do którego zawsze chętnie przyjeżdżam. Grałem tu chyba z 10 razy – zawsze było świetnie! No i mój manager „Borówa” jest kibicem Lecha, ale to zupełnie inna historia (śmiech).
„Krok po kroku gromadzą się nowi ludzie, nowa publiczność.”
Koncert odbył się w kameralnej, można stwierdzić – wręcz w rodzinnej atmosferze.
Zgadza się, moja publiczność nie należy do potężnej grupy, aby pojawiło się nie wiadomo ile osób, ale to jest miłe, że pojawia się wielu znajomych. Oczywiście są też nowe twarze, które usłyszały o tym, co się dzieje, że jest nowa płyta. Swoich znajomych zaprosił zespół Two Timers, z którymi współpracuję na scenie. To jest bardzo przyjemne, że krok po kroku gromadzą się nowi ludzie, nowa publiczność.
Wspominałeś też, że właśnie tworzy się klip do utworu 'Gallants'.
On już jest właściwie nagrany. Dostałem pierwszą wersję montażu, także na dniach mam nadzieję, że pojawi się na YouTube.
Ale nie był kręcony w Poznaniu?
Nie, był kręcony w Wołowie, moim rodzinnym mieście. Klip traktuje o przyjaźni, więc postanowiliśmy, z racji bardzo niskiego budżetu, nakręcić go z moim najlepszym przyjacielem. Jesteśmy jego głównymi bohaterami.
Znana jest dokładna data premiery?
Wiesz co, nie wyznaczyłem jej, bo czekam aż chłopaki z Beards Videos zmontują materiał. To nie jest Madonna, więc nie trzeba się spinać (śmiech).
Ostatnio dużo też koncertowałeś zagranicą.
W minionych miesiącach faktycznie koncertowałem głównie poza Polską. Niedawno był setny taki występ zagraniczny. Trzy miesiące wstecz to były głównie koncerty w Niemczech, ale była też Ukraina, Mołdawia, Białoruś, także troszeczkę z Bartkiem Borówką, moim managerem, podróżowaliśmy. To były solowe koncerty, więc przemieszczaliśmy się 20-letnim autem we dwoje, jak zwykle, starając się zebrać doświadczenie i kolejną publiczność. Wiadomo, poza Polską jestem totalnie 'no name', więc to jest walka od samego początku. Chociaż w Niemczech już kilka koncertów zagrałem i muszę powiedzieć, że zdarza się, że przychodzi ktoś, kto mówi był już wcześniej na moim występie i że kojarzy muzykę. To naprawdę fajne!
„Nazywam się Piotr Jan Brzeziński, niektórzy mówią na mnie Brzoza, stąd mając 16 lat i marząc, aby być jak (przykładowo) Bob Dylan, wymyśliłem sobie ksywkę Peter J. Birch i tak zostało.”
Zagranicą występujesz na większych scenach niż ta w Meskalinie?
Nie. Wiesz co, tam czasami gram nawet w mniejszych salach, chociaż zdarzają się różne sytuacje. Przez pierwszą część październikowej trasy w Niemczech, grałem support przed duńskim wokalistą i całym jego bandem, wówczas faktycznie występowaliśmy w większych miejscach. To była bardzo dobrze zorganizowana trasa. Na każdym koncercie było około 100 osób, a to jak na zagraniczny występ, jest dla mnie bardzo dużo. Później był Berlin, w którym było bardzo kameralnie, od 15 do maksymalnie 30 osób. Byli też Polacy. Znajomi, mniej znajomi, osoby które poznałem przy okazji.
Fot. Ala Protasewicz
Nawet Twój pseudonim artystyczny brzmi światowo. Jak rozumiem, tworząc go, uwzględniałeś karierę zagranicą.
To jest stare pytanie, którego nienawidzę (śmiech).
Tak myślałam i dlatego je zadałam.
Filozofii tutaj większej nie ma. Nazywam się Piotr Jan Brzeziński, niektórzy mówią na mnie Brzoza, stąd mając 16 lat i marząc, aby być jak (przykładowo) Bob Dylan, wymyśliłem sobie ksywkę Peter J. Birch i tak zostało. W sumie śpiewam po angielsku, obrałem sobie taką, a nie inną ścieżkę, więc pasuje. Nie traktuję tego jakoś super poważnie, a poza tym tak głupio teraz to zmieniać...
Skoro już funkcjonujesz jako Peter od jakiegoś czasu...
No jako tako chyba nieźle, nie? (śmiech)
Potwierdzam. Skąd czerpiesz muzyczne inspiracje? Pewnie to kolejne pytanie z cyklu: nie lubię.
To się zmienia.
To może skupmy się na najnowszej płycie.
Ona jakby zawiera całe multum inspiracji. Tak w zasadzie głupio rzucać różnymi nazwami, ale z grubsza mówiąc, to byli moi idole, a ostatnimi czasy też filmy. Duży wpływ miał na mnie serial „Treme”, który opowiada o Nowym Orleanie i życiu tamtejszych muzyków, a także o sytuacji tam, również kulturalnej. Ten temat bardzo mnie poruszył i singiel „Wake up Louisiana”, otwierający nową płytę, opowiada właśnie o tym. Płyta jest także inspirowana bohaterami filmów Hitchcocka, bo przez ostatnie półtora roku obejrzałem wszystkie jego dzieła i zakochałem się w Grace Kelly. W sensie w jej grze aktorskiej, chociaż ona oczywiście też mi się bardzo spodobała. Dobra żartuję, bo już się pogrążam. Reasumując, Hollywood lat 50. W ogóle dużo żyję przeszłością, staram się cofać, ale robić to w taki sposób, aby to było wciąż świeże i przystępne. Łączę te elementy, zarówno brzmieniowo, jak i tekstowo. Staram się być ambitny i muszę przyznać, że to pochłania cały mój czas. Oczywiście nie jestem w tym sam. W przypadku nowej płyty, wpływ na brzmienie miał cały zespół, czyli Max Psuja, Ernest Kałaczyński i Łukasz Rudnicki z zespołu Two Timers.
Czyli chłopaki z Poznania.
Tak, chłopcy z Poznania, z którymi nagrałem płytę na setkę. A później zaprosiliśmy gości takich jak chociażby Ania Brachaczek, Gosia Witkowska, CeZik i Leszek Laskowski. To duże szczęście mieć wokół siebie ludzi, którzy są zdolni i mają wielki talent. To później procentuje na płycie i mam nadzieję, że to wyszło.
---------
* O artyście i jego najnowszej płycie pisaliśmy wcześniej: http://www.miastopoznaj.pl/blogi/kultura/2572-poznanski-akcent-w-iscie-swiatowych-brzmieniach