HISTORIA MOJEGO ŻYCIA W WOJENNYM POZNANIU
"W mojej kamienicy mieszkał człowiek nazwiskiem Nowak. On polsko brzmiące nazwisko, ja z nazwiskiem Szulc. Volksdeutschem był jednak on, nie ja czy mój ojciec. Takie to były czasy” – mówi nam blisko 90-letni Edward Szulc, który całą wojnę przeżył w Poznaniu. Opowiada również o Polakach, Niemcach, wyrzucaniu z mieszkań i niemieckiej nadziei na szybki powrót do Poznania.
Jest słoneczne, zimowe południe. Z Edwardem Szulcem spotykamy się w jednej z kawiarni w centrum Poznania. Witamy się. Po kilku zdaniach wstępnej rozmowy p. Edward nagle zadaje pytanie: „Kogo może interesować moja historia?” Odpowiadam: „Wielu, bo to historia ludzkiego życia w mieście ogarniętym wojną a nie suche fakty z książek”.
Jak się zachowywali mieszkańcy Poznania po wkroczeniu wojsk hitlerowskich w 1939 roku?
Edward Szulc: Większość była nieprzygotowana, zaskoczona i nieprzychylna wobec wojsk niemieckich. Ale była też pewna grupa Polaków, która starała się być bardziej niemiecka niż polska. W wyniku tego podpisywali volkslistę.
W Pana otoczeniu były takie osoby?
Mieszkałem w dużej kamienicy na Górnej Wildzie. Kilkudziesięciu lokatorów i pewne pojedyncze osoby już w momencie wejścia Niemców dali znać o sobie, pokazując swoją radość z tego, że tak się stało. Jest nawet taka zabawna sytuacja, która pokazuje ówczesne realia. W mojej klatce mieszkał człowiek nazwiskiem Nowak. On polsko brzmiące nazwisko, ja z nazwiskiem Szulc. Volksdeutschem był jednak on, nie ja czy mój ojciec. Takie to były czasy.
Pańskie niemieckobrzmiące nazwisko w czasie wojny dostarczało więcej profitów, czy problemów?
Z tytułu naszego nazwiska co jakiś czas wzywano ojca do urzędu, żeby podpisał volkslistę. Do tej listy oczywiście nigdy nie przystąpił.
Ale trzeba przyznać, że nazwisko może się kojarzyć z Niemcami.
Ojciec pochodził ze Śląska a tam, jak wiadomo wiele jest niemieckobrzmiących nazwisk. To pozostałość historyczna, przecież ci ludzie kilka pokoleń wstecz pochodzili właśnie z Niemiec. Ale ojciec zawsze czuł się w pełni Polakiem i nigdy się tego nie wyparł. Dowodem na to niech będzie fakt, że jeszcze przed wojną spolszczył nasze nazwisko z Schulz na Szulc.
Ile miał Pan lat, jak wybuchła wojna?
Niecałe czternaście.
Jak Pan wtedy odbierał to, co się działo?
Jako dziecko patrzyłem na świat inaczej niż teraz. Mniej mnie interesowało czy to są Niemcy czy Rosjanie. Dla mnie ten okres, to był czas dzieciństwa, młodości, ucznia szkolnego i to najbardziej mnie uderzyło, nie było szkół dla Polaków. Był za to nakaz pracy dla dzieci od 14 roku zycia. Rodzicie martwili się tym, że to młode pokolenie nie zdobywa nauki, mało tego traci zdrowie i życie na przymusowych robotach. No niech Pan powie, do jakiej pracy może iść czternastolatek?
Fizycznej.
No właśnie i ja z łopata poszedłem do takiej pracy.
Co Pan robił?
Kopałem rowy przeciwpancerne - to się nazywało panzergräben. Dookoła Poznania była sieć takich rowów, wykopaliśmy je łopatami. Sami młodzi ludzie. Trzeba się było zgłosić do urzędu mając 14 lat i od wyznaczonego dnia albo ciężarówkami albo pieszo byliśmy transportowani i kopaliśmy te rowy.
Jak długo trwała ta praca?
Dokładnie nie powiem, ale kilka miesięcy minęło zanim skończyliśmy kopać.
Co później?
Ojciec poszedł do urzędu i zgłosił, że ja mam już 14 lat, kopię rowy i że później będzie potrzebna inna praca. Miałem chorą matkę i ojciec wybłagał, żebym mógł zostać w Poznaniu, bo wówczas młodych wywożono do pracy. Często do Niemiec.
Ojciec uchronił Pana przed wyjazdem?
Tak. Co więcej, załatwił mi nawet nową pracę.
Jaką?
Niedaleko domu była pewna drogeria i tam jeszcze przed wizytą w urzędzie udał się mój ojciec z pytaniem czy kogoś nie potrzebują do pomocy. Potrzebowali. Ojciec idąc do urzędu, który mieścił się na dzisiejszym skrzyżowaniu Dąbrowskiego i Mickiewicza, mówi, że mam chora matkę i że już nawet mi zajęcie znalazł. I tak zostałem w drogerii laufbursche, czyli chłopcem na posyłki. Najważniejsze w tym wszystkim było to, że nadal mogłem spać w domu.
Miał Pan sporo szczęścia.
Zgadza się i co ważne była to praca pod dachem, co po tych rowach też nie było bez znaczenia.
Co Pan robił w drogerii?
Na początku jeździłem wózkiem z towarem, ale po kilku tygodniach stałem już za ladą.
Awansował Pan?
Tak, ponieważ słuchając rozmów mojego szefa nauczyłem się podstaw niemieckiego. Ze słuchu. Później się trochę podszkoliłem czytając książki i po jakimś czasie mogłem już obsługiwać klientów. Zarówno Polaków, jak i niemieckojęzycznych.
Co z rodziną?
Przez pierwszy etap wojny mieszkaliśmy z rodzicami i bratem w pięknym 6-pokojowym mieszkaniu na Górnej Wildzie. Jednak co jakiś czas przychodził do nas urzędnik z pismem mówiącym, że u nas na jednym pokoju zamieszka jakiś człowiek, który przyjedzie z Niemiec.
Ile było takich wizyt?
Skończyło się na tym, że z dużego mieszkania został dla naszej rodziny tylko jeden pokój.
Kim byli ci Niemcy, którzy u Was mieszkali?
Nie pamiętam dokładnie, ale to nie byli żołnierze. Prawdopodobnie ówczesne niemieckie władze sprowadzały ludność, żeby się tutaj osiedlała i tworzyła niemiecki Poznań.
I do końca wojny mieszkaliście w tym jednym pokoju?
Nie. Później było gorzej. Ostatecznie z naszego mieszkania zostaliśmy eksmitowani i trafiliśmy do baraków na Świerczewie, gdzie dostaliśmy jeden pokój i kuchnię.
Dlaczego musieliście opuścić mieszkanie?
Z naszej kamienicy wyrzucono wszystkich Polaków.
Mogliście coś zabrać ze sobą?
Wolno nam było zabrać 2 łóżka, garnki i osobiste rzeczy, które mieściły się w jednej walizce, tak żebyśmy te swoje podręczne rzeczy mogli samodzielnie nosić. W tych barakach byliśmy do końca wojny. A takich ludzi, jak my była tam masa.
Po wojnie udało się wrócić na Górną Wildę?
Tak, w 1945 roku trafiłem z powrotem do swojego domu. Na szczęście w kamienicy, jeszcze z naszych czasów, została jedna Polka, stróżka, która sprzątała za Niemców klatkę schodową i generalnie dbała o czystość. Po ich wyjściu pilnowała, żeby nie dostali się szabrownicy.
W jakim stanie było mieszkanie?
Dobrym. Co ciekawe kilku niemieckich lokatorów tej kamienicy zostawiło u stróżki swoje klucze, ale reszta zabrała.
Myśleli, że jeszcze wrócą?
Prawdopodobnie tak. Uważali, że opuszczają Poznań i tutejsze domy tylko czasowo. Na szczęście już nie wrócili.
Pamięta Pan wejście Armii Czerwonej do Poznania?
Tak. Wtedy była bardzo ostra zima, Rosjanie najpierw otoczyli miasto, żeby Niemcom odciąć drogę ucieczki i dopiero później wchodzili. Jeśli dobrze pamiętam, to od strony Jeżyc.
Jakie były wtedy nastroje w Poznaniu?
Większość z nas miała takie myśli, że nareszcie skończył się koszmar wojenny i że będzie pokój. Zaczynamy normalnie żyć - dzieci idą do szkoły, ludzie idą do pracy. Ale to wszystko dotyczy takiej teraźniejszości, że są w końcu normalne dni. Bez żadnych śpiewów, uciech. Ja pamiętam tylko najnormalniejszą atmosferę spokoju, zachwyconych nie pamiętam, ale zapłakanych również nie.
Jakie jest dzisiaj Pana ulubione miejsce w Poznaniu?
[dłuższe milczenie] Ta kawiarnia w centrum miasta, w której rozmawiamy.
Dlaczego?
Ponieważ stąd zawsze mogę oglądać mój Poznań tętniący życiem. I co ważniejsze, tutaj co tydzień spotykam się z moim przyjacielem. A wie Pan zostało już ich naprawdę niewielu.
Rozmawiali Marcin i Włodzimierz Zawada.