PIECHOTĄ DOOKOŁA POLSKI CZĘŚĆ 14: Z KLASZTORU OBLATÓW DO DOŁHOBYCZOWA
Cytrynowa bazylia, zapach tego zioła już na zawsze będzie kojarzył mi się z klasztorem Oblatów w Kodniu. Wbrew ogólnej opinii, to nie obraz Matki Bożej Kodeńskiej jest największym skarbem zakonników. Ogród. Kawałek ziemi, który uprawiają za swoim domem, wydaje na świat cuda, których zapach zostaje z ludźmi na całe życie.
Nocna wizyta
Woń maciejki, tymianek, tym podobno pachnie klasztor w Kodniu podczas odpustu. Nas w klasztorze powitała woń detergentu do podłogi. Recepcjonistka była bardzo chłodna i dopiero rozmawiając z Paniami bufetowymi w Jadłodajni Oblatów poczuliśmy trochę ciepła. Szczerze liczyliśmy na rozmowę z księdzem lub zakonnikiem, który wyjaśniłby nam zawiłą sprawę sprowadzenia obrazu Matki Bożej Kodeńskiej do tego miasta. Ponieważ na naszej drodze nikt taki się nie zjawił, wiemy tylko tyle, że w 1630 roku Michał Sapieha sprowadził obraz do Polski. Jedni chcą wierzyć, że wykradł go papieżowi inni są przekonani, iż kupił malowidło w Hiszpanii. Jakby nie było obraz jest i wisi sobie w centralnym miejscu ołtarza w bazylice oddalonej od klasztoru o kilkanaście metrów.
Szkolne wycieczki z całej Polski zjeżdżają się, by popatrzeć sobie na Królową Podlasia. Przy czym, sam obraz robi większe wrażenie na nauczycielach i przewodnikach turystycznych, niż na dzieciakach. Mieliśmy okazję zaobserwować to, gdy zwiedzaliśmy świątynie z jedną z wycieczek. Do dyspozycji turystów jest jeszcze muzeum ornitologiczne, podziemia kościoła oraz ogród za klasztorem. Z tych wszystkich "atrakcji" nam najbardziej do gustu przypadł ten ostatni. Pięknie urządzony, z miejscem i na zabawę, i na modlitwę. Jednak perłami w klasztornej koronie są zioła. Najróżniejsze, najrozmaitsze, zapachy w których można się gubić, można się zachwycać i podziwiać. Marcie do gustu najbardziej przypadła bazylia czerwona, mnie cytrynowa. Wszystko co Oblaci uprawiają jest do kupienia w przyklasztornym sklepiku.
Obydwoje z Martą czuliśmy, że do tego bardzo pięknie urządzonego parku rozrywki dla gorliwych katolików pasujemy tak dobrze, jak adidasy do garnituru. Nie było nam więc specjalnie szkoda, gdy po dniu odpoczynku przyszedł czas aby opuścić klasztor. Wtedy to zaczęły dziać się prawdziwe cuda. W okienku na recepcji zamiast chłodnej kobiety siedział uśmiechnięty grubasek. Za nocleg mimo naszych wcześniejszych ustaleń z recepcjonistką wziął jakieś grosze. Pół godziny później, gdy siedzieliśmy w Jadłodajni na porannej, przedwyprawowej kawie podszedł do nas uśmiechnięty ksiądz, który stwierdził, iż musi z nami porozmawiać. Wysłuchał opowieści o tym jak przeszliśmy prawie całą Polskę i stwierdził, że w takim wypadku koniecznie musi nas pobłogosławić. Nakreślił więc na naszych czołach znak krzyża życząc wszystkiego dobrego.
Taki dzień nie mógł się skończyć źle. Mimo mocno zaawansowanego września, słoneczko grzało niemiłosiernie. Szliśmy na krótki rękaw, Marta nawet przywdziała sandały. Zachód słońca nie był w stanie nas powstrzymać. Żartując, że to już ostatni dzień lata szliśmy sobie po zmroku wspaniałą ścieżką rowerową zbudowaną na potrzeby Green Velo (drogi rowerowej ciągnącej się wzdłuż wschodniej granicy Polski) wzdłuż drogi wojewódzkiej 816. Zatrzymaliśmy się dopiero w Dołhobrodach, a właściwie to w szczerym polu na parkingu dla rowerzystów. Twórcy Green Velo dla żartu chyba postawili przy nim wieżę widokową, z której nie widać nic prócz polnej pustyni.
Oszołomiony nadmiarem świeżego powietrza postanowiłem, że rozbijemy namiot na tej właśnie wieży. Jakież mieliśmy szczęście, iż Marcie udało się wyperswadować mi głupotę tego pomysłu. Po długiej wymianie zdań rozłożyliśmy się w końcu na polu za parkingiem.
Pierwsze co pamiętam później, po obudzeniu się nocą w namiocie, to rażące światła i warkot silnika.
- Dobry wieczór, Straż Graniczna. Prosimy na zewnątrz.
Oczywiście nas to załamało. Przyłapani na gorącym uczynku, leżąc na czyimś prywatnym polu byliśmy przekonani, iż strażnicy przyjechali wręczyć nam akt natychmiastowej eksmisji. A przecież to był środek nocy (przynajmniej dla nas, czyli gdzieś koło 22). Gdzie my się teraz podziejemy?
Granicznicy, to jednak równi goście. Nawet się nie zająknęli na temat namiotu. Spytali tylko, czy nie marzniemy i po potwierdzeniu naszego polskiego obywatelstwa, jak gdyby nigdy nic odjechali.
Co je miś?
Reszta nocy minęła już bez podobnych atrakcji. Problem pojawił się dopiero rano, gdy okazało się, że dzień wymarszu z Kodnia był na prawdę ostatnim tchnieniem lata. Przenikliwy lodowaty wiatr wiał z taką prędkością, iż nie byliśmy w stanie złożyć namiotu. Zwyczajnie nam odlatywał! Dopiero, gdy dowlekliśmy nasz namiotolatawiec do wiaty autobusowej zechciał współpracować i wlazł do pokrowca.
Do Włodawy dotarliśmy zziębnięci i przemoczeni, gdyż po drodze zaczęło jeszcze lać. Miasto trzech kultur wydało nam się bardzo obskurne. Obdrapane, niszczejące kamienice przeplatały się w centrum miasta z lokalami "na sprzedaż" lub "do wynajęcia". Kawiarnia na rynku, mimo wielkiego szyldu "otwarte od 10" była zamknięta o 10:30. Na jednym z ogrodzeń ktoś zawiesił tabliczkę "Zakaz sikania". Nawet zaczęliśmy się zastanawiać jakie trzy kultury mieli na myśli włodarze miasta wymyślając hasło reklamowe, skoro trzeba umieszczać na ulicy tak dobitne znaki
Trafiliśmy do jedynego otwartego rano lokalu we Włodawie. Była to kawiarnia "Panorama". Szybko jednak okazało się, iż właściwszą nazwą byłaby piwiarnia. Oprócz nas, nie było tam żadnych fanów kawy. Ogromnym zainteresowaniem natomiast cieszyła się chłodna zupa chmielowa. Gdy tylko Marta wyszła do toalety do naszego stolika podszedł jeden z barowych gości. Postawny mężczyzna położył ręce na blacie, spojżał na mnie i rzekł:
- Czy wie Pan co miś je na kolacje?
Byłem pewien, że jest to pewnego rodzaju próba przekazania mi, iż nie jesteśmy tu mile widziani.
- Miód? - odpowiedziałem niepewnie, pełen obaw tego co miało zaraz nastąpić.
- Nie miód, gdzie tam miód! Chce Pan wiedzieć co miś je na dobranoc?
- No chcę! - odpowiedziałem jakby na własną zgubę.
- Po-ra na do-bra-noc. - zaczął śpiewać facet - Pora je! Tak było w Misiu uszatku.
Już po chwili byliśmy z Leszkiem na "ty". Okazało się, że pełni on rolę barowego wodzireja. Przedstawiał nam innych gości "Panoramy", droczył się z barmanką Grażynką i co chwila zadawał nam pytania podobne do tego z uszatkiem. Słuchaliśmy różnych opowieści, nie tylko Leszka. Szczególnie interesowały nas wspomnienia Pana Stanisława, który z wdziękim osoby w podeszłym wieku kreślił obraz Bieszczad z lat '60, gdy jako młody chłopak jeździł tam na stopa.
Dwie kawy później musieliśmy opuścić chłopaków i biedną Panią Grażynkę, która bohatersko radzi sobie z tą bandą ancymonków.
Gorąca noc z celniczkami
Podążyliśmy do ostatniego już na naszej trasie trójstyku granic. Tym razem polsko-białorusko-ukraińskiego. Ta atrakcja turystyczna jest ukryta za wsią Orchówek. Nie prowadzą do niej żadne znaki. Gdyby nie przypadkowo spotkani ludzie, którzy podpowiedzieli nam jak tam dojść, pewnie w życiu byśmy nie trafili.
Na szczęście udało się. Jak każdy z trójstyków i ten nie jest zbyt spektakularny. Każdy z krajów ma swój słupek po swojej stronie rzeki. Ukraińskiego i Białoruskiego nie wolno fotografować. Była w nas jednak jakaś duma. W końcu po czterech miesiącach marszu znów wróciliśmy nad ukraińską granicę!
Radość ustąpiła, gdy okazało się, iż nie uda nam się dotrzeć do Stulna. Tam mieliśmy nocować ale plany to rzecz zmienna. Nasilający się deszcz i zapadający zmrok zmusiły nas do zatrzymania się w Zbereżach. Gdy szliśmy do upatrzonego wcześniej miejsca pod wsią zatrzymał nas męski głos.
- Nie idźcie tam, wilki Was zjedzą! - ostrzegał facet z domku jednorodzinnego, stojącego tuż przy lesie.
Po krótkiej, dość niemiłej rozmowie, do której włączyła się również Pani z tego domu, postanowiliśmy jednak zaryzykować te wilki. Było warto! Zwierzęta kolejny raz okazały się o wiele bardziej wyrozumiałe niż ludzie. Dały się nam wyspać i nawet za bardzo w nocy nie krzyczały.
Kolejny poranek przyniósł słoneczną pogodę. Sami byliśmy w szoku, że jeszcze dzień wcześniej szalały deszcze i wichury. Czuć jednak było, iż to ciepło już jesienne. Niby ani jednej chmurki na niebie ale termometr twardo pokazywał 14 stopni. W takich warunkach przyszło nam oglądać piękne pola dyń, które już dojrzewają, by służyć jako maskotki na Halloween.
Nie dopisywało nam szczęście. Gdy zaszliśmy do Woli Uhruskiej, byliśmy przkonani, że napijemy się tam kawy. Kolejny raz zwiodły nas przydrożne szyldy. Owszem, reklamowany zajazd był ale bar otwierali dopiero o 13. My zaś byliśmy tam o godzinie 9! Zwykle w takich sytuacjach prosimy o wrzątek w sklepach. W Woli Uhruskiej są aż trzy! Z tym, że akurat wypadła niedziela niehandlowa. Trudno, zagryźliśmy zęby i poszliśmy dalej. A właściwie, to ja zagryzłem, bo Marta twierdziła, że kawy nie potrzebuje.
Godzinę później zatrzymaliśmy się w Uhrusku. Właściwie tylko na chwilę, by ściągnąć schnące na plecakach peleryny przeciwdeszczowe. Nagle z jednego z domów wyłoniła się jakaś Pani.
- Zapraszam na herbatę! - krzyknęła do nas.
Tu muszę uwierzyć Marcie na słowo, gdyż sam pamiętam to trochę inaczej. Otóż podobno nim ona zdążyła zareagować, ja już leciałem do gospodarstwa tej Pani potwierdzając naszą gotowość do wypicia gorącego napoju.
Gospodyni miała na imię Ula. Zamiast herbaty zaparzyła nam upragnionej kawy. Nakarmiła nas pyszną pomidorową z makaronem. Gdy dowiedziała się co robimy, koniecznie chciała wiedzieć gdzie zamierzamy spać. Naszym celem na ten dzień były okolice Dorohuska. Niezwykłym zbiegiem okoliczności okazało się, iż Pani Ula pracuje w Dorohusku w urzędzie celnym. Mało tego, może, chce i ostatecznie załatwiła nam nocleg w tym mieście. Jej koleżanki z pracy, również przejęte naszym losem, zrobiły wszystko byśmy mieli w Dorohusku pełne brzuchy, zorganizowały nam kąpiel oraz gorący kąt do spania!
Podejrzany, podejrzana
Z rana Pani Ula przywitała nas pysznym śniadaniem. Za oknem deszcz i wicher wykręcały drzewa tak, że gałęzie same się łamały. Z Dorohuska wyszliśmy mocno po 10, gdy wiatr trochę się uspokoił.
Był to jeden z tych dni, gdy droga ciągnie się w nieskończoność. Cały dzień raz lało, raz świeciło słońce. Wokół nas tylko pola. Niekończące się pustynie pól. Gdy między jednym deszczem a drugim zaświeciło słońce, na niebie natychmiast ukazywała się tęcza.
Następny dzień nie przyniósł zbyt wielkiej poprawy pogody. Na szczęście do Zosina, a właściwie do położonego w tej wsi najdalej na wschód wysuniętego punktu w Polsce udało nam się dotrzeć jeszcze przed pierwszym deszczem. Punkt, to kolejna zupełnie nie oznakowana atrakcja turystyczna. Trafić tam trzeba bardziej na nos i na nawigację, niż na oznakowanie. Samo miejsce zaś nie różni się niczym od setek innych brzegów Bugu. Ale satysfakcja z dotarcia jest.
Krajową drogą 74 ruszyliśmy od przejścia granicznego w stronę Hrubieszowa. Nie trzeba było długo czekać na reakcję Straży Granicznej. Zawodowo zajechali nam drogę nieoznakowanym cywilnym samochodem. Po krótkich wyjaśnieniach z naszej strony uspokojeni funkcjonariusze przeszli do omawiania atrakcji turystycznych, jakie można spotkać na ich terenie. Na koniec poprosili nas byśmy wbrew przepisom nie szli lewą stroną jezdni, gdyż wracający z Polski Ukraińcy często przysypiają za kółkiem i zdarza im się zjeżdżać na pobocze. Nie wiemy, czy to miał być żart, czy może rzeczywisty problem społeczny. Na wszelki wypadek wybraliśmy jednak prawą stronę jezdni. Noc natomiast, spędziliśmy w lasku pod Hrubieszowem. Było diablo zimno. Temperatura spadła poniżej zera. Uzbroiliśmy się we wszystkie ciuchy jakie mieliśmy i... wcale nie było aż tak zimno.
Następnego ranka czekała nas seria zabawnych zdarzeń. Najpierw wychodząc z lasu natknęliśmy się na traktorzystę, który nie mogąc uwierzyć własnym oczom aż wysiadł ze swojego pojazdu, by przekonać się, czy nie jesteśmy ukraińskimi imigrantami. Później, już w Hrubieszowie, do budynku stacji benzynowej, gdzie piliśmy kawę, weszło pięcioro Strażników Granicznych i mimo, iż łypali na nas podejżliwie, żadne nie zapytało o dokumenty. Następnie, przy hrubieszowskim cmentarzu naszą drogę znów zablokował cywilny wóz, z którego wysiedli granicznicy.
- Dzień dobry, Straż Graniczna. Otrzymaliśmy doniesienie, iż fotografujecie Państwo placówkę Straży Granicznej. - poinformował nas funkcjonariusz, po czym pouczył jaka grozi nam za to kara.
- Ale w jakim mieście? - wypaliła zupełnie zdezorientowana Marta.
- Tu u nas w Hrubieszowie. Będę musiał przejrzeć Państwa aparaty, tudzież telefony.
Oczywiście nic takiego nie miało miejsca. Owszem, fotografowaliśmy się ze znakiem drogowym, informującym, że to już Hrubieszów. Jednak jakaś życzliwa osóbka doniosła, iż dwoje podejrzanych ludzi z plecakami obfotografowało jednostkę Straży Granicznej. Cała sprawa zakończyła się śmiechem. Na szczęście...
Reszta drogi do Dołhobyczowa była już spokojna i bez większych atrakcji. Znów bezkresne pola, znów trochę deszczu, mnóstwo zimnego wiatru. Jesień pełną gębą. Jak dobrze, że do końca marszu zostało nam już tylko 9 dni. 9 dni i obejdziemy całą Polskę dookoła!