PIECHOTĄ DOOKOŁA POLSKI CZĘŚĆ 13: Z MUZUŁMAŃSKIEJ WIOSKI DO KATOLICKIEGO KLASZTORU
Trzymałem w rękach trzystuletni Koran! Będąc w Kruszynianach, wiosce polskich Tatarów, mieliśmy szczęście trafić na niezwykłego przewodnika. Zdradził nam prawie wszystkie sekrety swojej wsi. A to był dopiero początek wielodniowej podróży, która zaprowadziła nas aż do katolickiego klasztoru w Kodniu!
Koran!
Stara, ręcznie spisana księga była niemym świadkiem wszystkich narodzin, ślubów i pogrzebów w rodzinie Adama Iljasiewicza, naszego gospodarza i znawcy okolic Kruszynian.
- To jeden z najstarszych Koranów w Polsce. - chwali się właściciel świętej księgi muzułmanów, wyjmując ją z sejfu.
Skórzana obwoluta, mocno już poprzecierana w każdym rogu, nadal spaja wszystkie sury (rozdziały Koranu). Kartki są mocno nadgryzione zębem czasu. W niektórych miejscach, tam gdzie pismo było już nieczytelne lub ze starości ukruszyła się strona, przodkowie Adama doklejali nowe kartki.
Koran Iljasiewiczów nie zawsze leżał w sejfie. Były czasy, gdy każdy kto odwiedził ich dom mógł zobaczyć to niezwykłe cudo. Pewnego dnia zjawiła się u nich doktorantka pisząca pracę dotyczącą muzułmanów w Polsce. Grzecznie się przywitała, wypiła kawę, zjadła kawałek ciasta. Żona Adama przyniosła Koran. Trzystuletnia książka leżała sobie od tak na stole. Po długiej i miłej rozmowie doktorantka pożegnała się i wyszła. Pani Iljasiewicz zbierając filiżanki zauważyła, że czegoś brakuje na stole.
- KORAN! - krzyknęła tak, iż podobno wszyscy domownicy podskoczyli.
Kobieta wybiegła w panice na dwór. Całe szczęście doktorantka nie miała własnego samochodu i stała sobie jak gdyby nigdy nic na przystanku autobusowym, leniwie przewracając kartki starej księgi. Pani Iwona dopadła złodziejkę, wyrwała "srebro rodowe", a gdy skończyła wymyślać młodej kobiecie od najgorszych, ta ze zdziwioną miną zapytała:
- To Pani mi jej nie dała?
Od tamtej pory Koran leży zabezpieczony w sejfie, schowany przed oczami zwykłych turystów. Nam Adam pozwolił ujrzeć to marzenie bibliofila dopiero po całym dniu bardzo intensywnych rozmów i zwiedzania tatarskiej wioski.
Meczet
Czyn doktorantki nie był jedynym dziwnym zachowaniem jakiego dopuszczają się przyjezdni w Kruszynianach.
- Dałem kiedyś w pysk jednemu chłopakowi. - z zaangażowaniem opowiada Iljasiewicz, mocno gestykulując - Przyjechali do mnie studenci antropologii. Siedzimy sobie przy stole. Rozmawiamy, jak teraz z Wami, a ten nagle wyjmuje centymetr z kieszeni i zaczyna mierzyć mi obwód czaszki!
Generalnie, ludzie przyjeżdżający do Kruszynian traktują Tatarów trochę jak przybyszy z innej planety. Pierwszym szokiem dla typowego turysty jest fakt, że Tatarzy nie jeżdżą na koniach ubrani w skóry. Ubierają się jak wszyscy ludzie. Stereotypowe wyobrażenie o azjatyckich rysach twarzy też może tutaj zawieść. Adam i inni Tatarzy przyzwyczajeni są już do pytań w stylu: Czy Pan jest prawdziwym Tatarem?
A już ogromnym wstrząsem kończy się poinformowanie delikwentów o szlacheckim pochodzeniu Tatarów. To kolejna ważna informacja o tej grupie etnicznej. Polscy Tatarzy w odróżnieniu od większości Polaków potrafią dowieść swego pochodzenia do trzystu lat wstecz. Historia naszego kraju jest nierozerwalnie z nimi połączona. Nie było takiej bitwy, czy powstania narodowego od niemal trzystu lat, w którym nie mieliby oni swego udziału. Nawet tak, wydawałoby się, polskie słowo jak "ułan" wzięło się z języka Tatarów i oznacza po prostu "młodzieńca".
W Kruszynianach zaś, wzięli się Tatarzy za sprawą króla Jana III Sobieskiego. W 1679 roku nasz monarcha nadał im te ziemie, gdyż nie miał pieniędzy, by zapłacić tym mężnym wojownikom za udział w bitwach. Ich losy różnie toczyły się przez wieki. Wielu mieszka dziś w Gdyni, Wrocławiu czy Szczecinie. Ciągle jednak wracają do Kruszynian. Nawet jeśli nie za życia, to często ich ostatnią wolą jest spocząć na kruszyniańskim mizarze (cmentarzu muzułmańskim).
Leżący na uboczu za wioską cmentarz, jest drugą z "najważniejszych" atrakcji dla typowego turysty. Pierwsza, to oczywiście meczet. Tłumnie autokarami, busami i prywatnymi autami z całej Polski przybywają rodacy oglądać to zielone dziwo. Meczet z końca XVII wieku jest jednym z najstarszych w Polsce. Nawet muzułmanie z Kruszynian przyznają, że jego kształt jest niezbyt... meczetowy.
- Tatar był wojownikiem i budować nie umiał, więc budowę zlecił lokalnemu budowniczemu. - tłumaczy Dżemil Gembicki, przewodnik po meczecie - A, że budowniczy prawdziwego meczetu nigdy nie widział, to zbudował świątynie tak jak umiał, czyli na wzór chrześcijańskiej świątyni.
I faktycznie! Jeśliby wymontować z tego zielonego budynku półksiężyce, a w ich miejsce wstawić krzyże, pewnie nie odróżnilibyście go od setek innych wiejskich kościółków.
Nikogo to nie obchodziAdam Iljasiewicz jest historykiem amatorem. Jeśli odwiedzicie go w Kruszynianach, to dosłownie zbombarduje Was ciekawostkami i artefaktami znalezionymi lub kupionymi od lokalnej ludności. W domowej kolekcji Tatara podziwiać można niemiecki hełm z II Wojny Światowej, ponadstuletnie żelazka z duszami, antenę z radiostacji polskiego wojska z dwudziestolecia międzywojennego, kolekcję kul ołowianych różnego kalibru oraz setki innych cennych przedmiotów o trzystuletnim Koranie nie wspominając. Iljasiewicz dogłębnie zbadał Kruszyniany i ich okolice. Bez problemu potrafi udowodnić, iż mizar jest przynajmniej o wiek starszy niż ustalili to profesorowie z najznamienitszych polskich uniwersytetów. Nieopodal wsi niszczeje zapomniany przez wszystkich cmentarz. Miejscowi twierdzą, że to groby prawosławnych. Nam Adam udowodnił, iż leżą tam katolicy. Potrafi nawet wskazać daty śmierci wyryte na kamieniach.
Żeby tego wszystkiego było mało, wieczorem wyrysował nam mapkę z drogą do wioski, po której ślad zaginął setki lat temu. Znaleźliśmy to tajemnicze miejsce. Dziś po wiosce został tylko mały kamień z wyrytym nań krzyżem. Tak jak mówił Adam, w miejscu gdzie stała kiedyś świątynia dziś nie odważy się urosnąć żadne drzewo. By dodać więcej pikanterii całemu obrazowi, gdy Marta dotknęła kamienia z krzyżem nagle zaczęły wyć wilki! Był to dla nas wystarczający sygnał, by błyskawicznie uciec z lasu i tej dziwnej wioski, która pewnego lata po prostu zniknęła z powierzchni ziemi.
Gdy zapytaliśmy Adama czemu o tym wszystkim nie piszą w podręcznikach? Czemu skarby z jego domu nie leżą w narodowym muzeum? Czemu turyści widzą w Kruszynianach tylko meczet i restauracje tatarską?
- Nikogo to nie interesuje... - odparł nasz gospodarz z żalem w głosie.
Królowie Puszczy Białowieskiej
Po bardzo intensywnych dwóch dniach zwiedzania tatarskiej wioski, ruszyliśmy na południe. Wsie niemal całkiem wyludnione, jak Łużany, przeplatały nam się z polami uprawnymi sięgającymi po horyzont. Przez dwa dni rzadko spotykaliśmy człowieka. Wyjątkami byli strażnicy graniczni, schizofrenik w Bobrownikach, który otwarcie mówił o swojej chorobie oraz wędkarze spotkani na nasypie kolejowym nad Zalewem Siemianówka.
Jeszcze tego samego dnia, gdy udało nam się sforsować Zalew dotarliśmy do Puszczy Białowieskiej. Był to dla nas całkowity szok kulturowy. Jeszcze nigdy w żadnym parku narodowym w ciągu niemal czterech miesięcy podróży nie spotkaliśmy tyle tirów, koparek, walców i aut osobowych co w drodze do Białowieży. Las od północnej strony wypełniony jest tabliczkami szumnie głoszącymi "Białowieski Park Narodowy", "Rezerwat Przyrody", "Ostoja zwierząt wstęp wzbroniony". Równocześnie, co chwilę mijało nas auto każdej wielkości. Przy znakach nadleśnictwa z prośbą do turysty o zachowanie ciszy śmigają ciężarówki, jazgoczące swoimi wyładowanymi po brzegi drzewem naczepami. Usilnie staram sobie przypomnieć, czy w którejkolwiek innej puszczy widziałem choćby jednego tira? Chyba nie...
Po przyjściu do Białowieży zapoznaliśmy się z kosmicznym cennikiem zwiedzania ścisłego rezerwatu puszczy. Marta była wściekła! W naszym budżecie wyprawowym nie przewidzieliśmy TAKICH wydatków.
Następnego dnia musieliśmy więc zadowolić się jedynie Rezerwatem Pokazowym Żubrów. Jest to bardzo ciekawe i warte polecenia miejsce. Szczególnie część dydaktyczna, gdzie przez zabawę poznaje się całą historię żubra. Prawdziwego króla puszczy spotkać można we właściwej części rezerwatu pokazowego. Oprócz tego niezwykłego zwierzaka podziwialiśmy też wilki, rysie, łosie a nawet parkę bardzo sympatycznych dzików.
Wizyta w rezerwacie pokazowym pochłonęła nam niemal cały dzień. Zdążyliśmy jeszcze tylko zobaczyć niebotycznie rozbudowaną siedzibę dyrekcji Białowieskiego Parku Narodowego i kilka zabytków w centrum Białowieży. Przy świetle księżyca dane nam było oglądać budynek restauracji Carska, czyli dawny dworzec kolejowy. Właściciele tego miejsca cudnie odnowili budynki a nocą wszystko wygląda jak z bajecznego snu. Niestety, ceny w tej restauracji zbliżone są do cen zwiedzania ścisłego rezerwatu więc zarówno w jednym, jak i w drugim miejscu bawić się mogą tylko prawdziwi królowie puszczy.
Gnojno z tym promem
Wyjść z Puszczy Białowieskiej, szczególnie południową stroną, to nie jest taka łatwa sprawa. Najpierw deszcz lał do 9 rano. Nie wychodziliśmy więc z namiotu ciesząc się, iż możemy dłużej pospać. Potem jakoś tak nie było w nas chęci by iść. Dopiero po 11 udało nam się ruszyć. Tym razem, w przeciwieństwie do północnej strony puszczy, nie było żadnych ciężkich sprzętów, choć co jakiś czas przyjeżdżały auta osobowe.
Atrakcją tego dnia miało być miejsce mocy. Tajemniczo opisany punkt na mapie okazał się dziwnym placykiem z wieżą widokową, usytuowaną pośród drzew całkowicie zasłaniających jakikolwiek widok. Jak na prawdziwe miejsce mocy przystało, były też kamienie i legenda głosząca, że prasłowiańskie ludy czerpały moc z głazów. Obecnie, słowiańskie ludy (głównie Polacy) zostawiają tam kilka groszy na wypadek, gdyby się okazało, że kamienie jednak działają.
Być może przez mój całkowity brak szacunku dla świętego dla prasłowian miejsca, droga przez puszczę ciągnęła nam się niewiarygodnie. Gdy dotarliśmy do wsi Topiło, był już prawie wieczór. Przeszliśmy zaledwie 20 kilometrów a czuliśmy się jak po podwójnym maratonie. Zostaliśmy tam na noc, by nie szwendać się lasem pełnym dzikich zwierząt po zmroku.
Następny dzień również nie należał do spektakularnych. Większość czasu zajęło nam wydostanie się z puszczy. W Kleszczelach uzupełniliśmy zapasy jedzenia i wody. Noc spędziliśmy we wsi Czeremcha.
Kolejny poranek należał już jednak do nas. Szybko wstaliśmy i ruszyliśmy z kopyta. Mijając piękne cerkwie w takich wsiach jak Zubacze, o 14 znaleźliśmy się w Niemirowie.
W nogach mieliśmy już 40 kilometrów. Chcieliśmy tylko przepłynąć promem przez Bug do Gnojna i tam, już w województwie Lubelskim, poszukać noclegu. Jakież było nasze zdziwienie, gdy na przystani promowej powitała nas tabliczka z informacją, iż od maja tego roku prom... nie kursuje.
Miałem wrażenie, że naprawdę przeklęło nas jakieś słowiańskie bóstwo. Cały trud, pobudka o 4 rano i wielokilometrowy rajd na marne? Nie! Ten dzień nie mógł się tak skończyć! Szybko znaleźliśmy informację o drugim promie, który pływa z Mielnika do Zabuża. Przystań tylko 10 kilometrów dalej od Niemirowa. Jest tylko jedno "ale", kursuje do godziny 18.
Do Mielnika niemal pobiegliśmy! Starczy powiedzieć, że z Niemirowa wyszliśmy o 15 a już o 16:45 staliśmy na promie do Zabuża. Przy okazji zaliczyliśmy też obecność w województwie Mazowieckim, czego w ogóle nie planowaliśmy. Taki los.
Dom pielgrzyma
Na mazowieckiej ziemi stanęliśmy o 17. Nie mając nic lepszego do roboty postanowiliśmy dodać jeszcze 4 kilometry do szałowych 50.
Noc spędziliśmy w Serpelicach. To dziwna miejscowość, w której nagromadzenie ośrodków wypoczynkowych porównywalne jest tylko z nadmorskimi kurortami. Podobnie zresztą jak tamte, po sezonie wakacyjnym Serpelice przypominają opuszczone miasto. Na szczęście znalazł się w nich działający sklep, a pani sklepowa poczęstowała nas z rana wrzątkiem na kawę.
Z góry wiedzieliśmy, że po tak dużym dystansie następny dzień musi być bardzo spokojny. Bez większych kłopotów i atrakcji dotarliśmy do Janowa Podlaskiego. Tylko i aż 20 kilometrów.
Miasto z najsłynniejszą w Polsce stadniną koni jest miejscem, gdzie krzyżują się światy wielkiego bogactwa i ubóstwa. Tu na miejskim rynku bogacz parkuje kosmicznie drogim kabrioletem obok faceta, który zbiera na najtańsze piwo w markecie. Cały ten obraz doprawiony jest unoszącym się w powietrzu smrodem gnojówki, wylanej na pola kilometr za Janowem.
Sama stadnina, to wspaniały kompleks budynków, do których nie wolno wchodzić. My mieliśmy szczęście zobaczyć kilka źrebaków bawiących się na wybiegu. Oddaliśmy też hołd wierzchowcom upamiętnionym tablicami na cmentarzu koni.
Następnego ranka ruszyliśmy nudną jak flaki z olejem szosą 698. Natknęliśmy się tam na "Zemstę Stalina", czyli czołg T34. Maszyna bojowa już jako pomnik stoi przy szosie od lat '80. Jest to prawdopodobnie pamiątka po miejscu, w którym armii radzieckiej udało się sforsować Bug pod koniec II Wojny Światowej.
W niezwykle doskwierającym upale doczłapaliśmy się do Terespola. Niestety, przygraniczne miasto wzbudziło w nas równie entuzjastyczne emocje co szosa 698. Najgorsze w tym wszystkim było to, że następny dzień też był nieznośnie upalny i nudny. Lubelskie zaczęło nam niebezpiecznie kojarzyć się z asfaltowymi pustyniami Lubuskiego.
Na szczęście finałem tego dnia jest Kodeń. Mówi się o tej miejscowości, że to Częstochowa Podlasia. To tu znajduje się święty obraz Matki Bożej Kodeńskiej. Właściwie, to wisi on dosłownie kilkadziesiąt metrów ode mnie. Piszę do Was te słowa z klasztoru Oblatów, znajdującego się zaraz za bazyliką, w której wisi obraz, wykradziony podobno przez Michała Sapiechę z samego Watykanu!
Czy tak było naprawdę? Postaramy się tego dowiedzieć i opowiemy Wam wszystko już za tydzień!