MIASTO POZNAJ OKOLICE - ZAGUBIONY W ŚNIEŻYCOWYM JARZE (CZĘŚĆ II)
Śnieżycowy Jar, to rezerwat przyrody, w którym występuje bardzo rzadka w Wielkopolsce śnieżyca wiosenna – piękny mały kwiatek kwitnący wczesną wiosną. Zanim się o tym dowiedziałem zdążyłem się kilka razy zgubić, trafić na bazę wojskową w środku lasu i odbyć metafizyczne spotkanie na środku pustkowia.
CZĘŚĆ I REPORTAŻU DO PRZECZYTANIA W TYM MIEJSCU
Pośrodku niczego
„Teren wojskowy wstęp wzbroniony” podpowiadała bezlitośnie żółta tabliczka zawieszona na metalowym płocie zakończonym drutem kolczastym. Rzadko spotykam w swoim życiu tereny wojskowe, a już takie w samym środku lasu, to w ogóle pierwszy raz w życiu. Pomyślałem sobie nawet, że może to nie pech sprawia, iż ciągle mylę drogi w tym cholernym lesie. A nuż naszemu wspaniałemu wojsku udało się wynaleźć broń dezorientującą i testują ją w lesie pod Biedruskiem? To by wyjaśniało dlaczego opozycja w naszym kraju jest taka zagubiona. Są oni po prostu ofiarami testów Macierewicza.
Trzymając się jednak stopami na powierzchni naszej planety, będę to moje pogubienie się w lesie kład na karb własnej nieudolności. Alternatywa jest zbyt przerażająca. Tymczasem, gdy już udało mi się ominąć wojskowych zupełnie niezauważonym, zgubiłem się po raz kolejny. Gdy dotarłem do asfaltowej drogi, prowadzącej od ulicy Poznańskiej do bramy wjazdowej owego terenu wojskowego, mapa pokazała, że przede mną powinno być rozwidlenie. Problem polegał na tym, że byłem tylko ja, prosta asfaltowa droga i las, żadnych chodników, czy nawet ścieżek w kierunku pokazywanym przez mapę. Pokręciłem się przez chwilę i postanowiłem, że idę w las tak jak chce tego GPS.
Kilkanaście metrów od asfaltu, między drzewami, trafiłem na odciśnięte w śniegu ślady racic. Niesamowite, zarówno gdy szedłem do Mosiny, jak i teraz, mapy Google dysponują dokładnymi trasami poruszania się dzików. To jest równie wspaniałe, co przerażające. Jednak to właśnie tym „dzikim traktem” udało mi się dotrzeć do drogi wiodącej wzdłuż Warty aż do Biedruska.
Na moście między Biedruskiem a Promnicami pech dopadł mnie po raz kolejny. Widząc, że mam zaledwie 8% baterii w telefonie, który był moim aparatem, kamerą, mapą, zegarkiem i kompasem w jednym, podłączyłem go do powerbanka. Zadowolony z własnej zapobiegliwości włożyłem cały zestaw do kieszeni. Niestety, okazało się, że kabel od przenośnej ładowarki nie styka i choć na początku faktycznie pokazuje, iż ładuje, to trwa to dosłownie 10 sekund. Nie była to dla mnie szczęśliwa wiadomość. Szczególnie, że tego dnia orientacja w terenie naprawdę nie była moim mocnym punktem.
Bateria była dzielna. Wytrzymała długą trasę prostą jak drut ulicą Północną, która na zetknięciu Promienic ze Złotoryjskiem zamienia się w Złotoryjską (ale nadal jest prosta jak drut). Ostatnie tchnienie wydała na zupełnym pustkowiu, gdzie stał tylko stary znak drogowy, dwa domki jednorodzinne, samochód dostawczy i ja. Jedyne co zdążyłem zobaczyć na gasnącym ekranie, to nazwa ulicy, która miała mnie doprowadzić do Śnieżycowego Jaru.
- Czegoś trzeba? – zapytał wąsaty mężczyzna, który wyłonił się zza swojego wozu dostawczego.
- Szukam ulicy Radzimskiej, to gdzieś tutaj? – odparłem.
- Ta ulica – pokazał miejsce w którym staliśmy - chyiba nazwy nie ma, a czego tam trzeba? – zapytał drugi raz.
- Do Śnieżycowego Jaru idę, daleko to?
- O będzie i ze 4 kilometry, to daleko! – podkreślił wąsacz nie wiedząc, że mam za sobą 5 godzin marszu i 26 kilometrów w nogach. Jeśli do Jaru faktycznie zostały tylko 4.
Musiał się jednak zorientować po mojej minie, iż te kilka kilometrów to dla mnie nie problem, bo szybko dodał – Musisz zaś iść tu w lewo aż do mostku, a za mostkiem jak dojdziesz zaś do rozwidlenia, no to znowu w lewo. Będą znaki, tylko pamiętaj, za mostkiem w lewo. Ale to 4 kilometry, naprawdę daleko! – ostrzegł.
- Idę z Poznania. – rzuciłem na odchodne puszczając do niego oko.
- Z Poznania? A na jakiej ulicy mieszkasz? – odkrzyknął, bo dzielił nas już spory dystans.
- Na Głogowskiej! – krzyknąłem na pożegnanie w przestrzeń i usłyszałem tylko jak odjeżdża we mgle swoim dostawczakiem.
Tańczący ze Skaczącym Młynem
Mimo upływu czasu, ciągle zastanawia mnie po co wąsacz tego dnia podjechał na to pustkowie? Czyżby zatrzymał się tylko po to, by wskazać drogę nieznajomemu? Jeśli tak, to hurra, wiara w człowieka odzyskana. Może przeczyta ten tekst, a jeśli tak, to odezwij się do mnie. Jestem ciekaw jak ta sytuacja wyglądała z Twojej perspektywy.
Trzeba przyznać wąsaczowi, że poprowadził mnie wzorowo. Droga w lewo wiodła prosto do mostka, a za nim zobaczyłem dwa znaki, jeden do Śnieżycowego Jaru, drugi do Skaczącego Młyna. Ten pierwszy kazał mi iść do Starczanowa. Drugi, skręcić w pierwszą ulicę w lewo za mostkiem. Okazało się, że pierwsza w lewo za mostkiem, o której mówił wąsaty i równocześnie droga do Skaczącego Młyna nazywa się… Radzimska!
Po prostu nie mogło być lepiej. Wszystko się zgadzało więc szedłem. Skaczący Młyn okazał się być gospodarstwem agroturystycznym, domem weselnym, restauracją i w ogóle właściwie prawie wszystkim, położonym w niezwykle malowniczym miejscu z własnym stawem. Było coś koło 13 pomyślałem, że jest zamknięte. Trochę żałuję, mogłem zajść i chociaż zapytać czy dobrze idę. Zamiast tego usiadłem na drewnianej ławeczce na skraju lasu tuż przy ogrodzeniu tego pięknego ośrodka. Koło mnie stały trzy stare i rozpadające się już nagrobki. Nie udało mi się znaleźć informacji na temat tych grobów, ale ktoś ciągle przynosi zmarłym świeże znicze.
Zagubiony
Ze Skaczącego Młyna była tylko jedna droga w las, nią też poszedłem w nadziei na szybkie dotarcie do Jaru. Szedłem, szedłem, szedłem, szedłem a tu ciągle tylko las, las, las. Żadnego jaru. W końcu pomyślałem sobie, że musiałem się pomylić. Może źle zrozumiałem wskazówki wąsacza z dostawczaka? Może ta wymarzona Radzimska, to był jakiś błąd wyłączającego się już telefonu? Im dalej szedłem w las, tym mocniej wątpiłem w to, że jestem na dobrej drodze. Kilka razy się zatrzymywałem na różnych rozdrożach, postanowiłem jednak, że twardo będę szedł na przód, tą samą drogą. W końcu na coś muszę trafić!
I nagle, na jednym z wielu skrzyżowań, zobaczyłem wielką tablicę informacyjną. Napis na tablicy głosił „Teren Rezerwatu Przyrody Śnieżycowy Jar” na mapie była zaznaczona moja pozycja. Teraz wiem już, że Śnieżycowy Jar to rezerwat założony w 1975 roku przez Ministra Leśnictwa i Przemysłu Drzewnego. Zadaniem ponad 9 hektarowego rezerwatu jest ochrona małego, pięknego kwiatka Śnieżycy Wiosennej. Tu należy się Wam kilka słów wyjaśnienia. Tak jak pisałem w pierwszej części, decyzję o wyprawie do Śnieżycowego Jaru podjąłem spontanicznie, tuż przed wyjściem. Nie wiedziałem co to za miejsce, ani jak wygląda. Jednak z typową dla każdego mieszczucha ignorancją założyłem, że Jar będzie wielką dziurą w ziemi. Przy okazji okazało się, że przynajmniej od godziny chodzę po rezerwacie więc zupełnie nieświadomie osiągnąłem swój cel.
Zanim zajdzie słońce
Telefon nie działał, byłem w środku rezerwatu i nie wiedziałem, która godzina. Wiedziałem natomiast, że zaczyna się ściemniać. Nie mogłem liczyć na mapę. Postanowiłem więc dotrzeć do rzeki co udało mi się całkiem sprawnie. Problem polegał na tym, że nawet przy rzece bez mapy trudno było stwierdzić gdzie iść. Tu popisałem się inteligencją, bo skoro Warta, jak każda rzeka, płynie na północ, a ja stoję w stronę przeciwną do nurtu rzeki, to muszę iść na południe. W dodatku, przy takim rozwiązaniu prędzej czy później musiałem dotrzeć do, jak mi się wtedy wydawało, mostu łączącego Promnice z Biedruskiem.
Pierwszym i bardzo cieszącym sygnałem, że moja logika się sprawdza, było natknięcie się na zatoczkę prowadzącą do Skaczącego Młyna (ależ to piękne miejsce!). Dalej już nie było tak kolorowo, ścieżka zaczęła odchodzić w las i nie dało się wykazać nieposłuszeństwem, bo na drodze stały strumyczki i strumienie, których przeskoczyć nie było jak. W końcu dotarłem leśną drogą do rozwidlenia. Nie miałem kompletnie pojęcia gdzie iść, ani w którą stronę skręcić. Stałem tak chyba z 10 minut i ogarniała mnie coraz większa panika. Gołym okiem dało się już dostrzec, że zapada zmrok, musiało być mocno po 15, a kto wie może nawet 16! Popatrzyłem na ziemię. W rozmemłanych śnieżnych śladach nie było ani jednej podeszwy skierowanej w prawo, wszyscy szli w lewo. Skoro tak, to ja też poszedłem.
To była dobra decyzja, bo okazało się, że trafiłem na drogę do Bindugi, przystani w Mściszewie. Ucieszyłem się niezwykle, bo pustkowie u zakończenia Złotoryjskiej, tam gdzie spotkałem wąsacza, znajdowało się właśnie w tej wsi. Tego natomiast, dowiedziałem się z mapy informacyjnej na przystani.
Byłem uratowany! Szybko znalazłem Złotoryjską. Nim doszedłem do Promnic już było całkiem ciemno. W przydrożnym sklepie dowiedziałem się, że jest prawie 17. Na pętli przy Północnej okazało się, ze najbliższy autobus będzie dopiero za godzinę. Wszystko strasznie mnie bolało, byłem niewiarygodnie zmęczony, więc siedziałem aż zjawił się mój wybawca w autobusie 312.
Jeszcze nigdy w życiu nie cieszyłem się tak na widok Ronda na Śródce.
Koniec
*Tekst dedykuje mojej ukochanej babci Stasi!