MIASTO POZNAJ OKOLICE - ZAGUBIONY W ŚNIEŻYCOWYM JARZE (CZĘŚĆ I)
Śnieżycowy Jar, to rezerwat przyrody, w którym występuje bardzo rzadka w Wielkopolsce śnieżyca wiosenna – piękny mały kwiatek kwitnący wczesną wiosną. Zanim się o tym dowiedziałem zdążyłem się kilka razy zgubić, trafić na bazę wojskową w środku lasu i odbyć metafizyczne spotkanie na środku pustkowia.
Pośrodku niczego
- Czegoś trzeba? – zapytał wąsaty mężczyzna.
- Szukam ulicy Radzimskiej, to gdzieś tutaj? – odparłem.
- Ta ulica – pokazał miejsce w którym staliśmy - chyiba nazwy nie ma, a czego tam trzeba? – zapytał drugi raz wąsaty.
- Do Śnieżycowego Jaru idę, daleko to?
- O będzie i ze 4 kilometry, to daleko! – podkreślił wąsacz nie wiedząc, że mam za sobą 5 godzin marszu i 26 kilometrów w nogach. Jeśli do Jaru faktycznie zostały tylko 4.
Musiał się jednak zorientować po mojej minie, iż te kilka kilometrów to dla mnie nie problem, bo szybko dodał – Musisz zaś iść tu w lewo aż do mostku, a za mostkiem jak dojdziesz zaś do rozwidlenia, no to znowu w lewo. Będą znaki, tylko pamiętaj, za mostkiem w lewo. Ale to 4 kilometry, naprawdę daleko! – ostrzegł.
- Idę z Poznania. – rzuciłem na odchodne puszczając do niego oko.
- Z Poznania? A na jakiej ulicy mieszkasz? – odkrzyknął, bo dzielił nas już spory dystans.
- Na Głogowskiej! – krzyknąłem na pożegnanie w przestrzeń i usłyszałem tylko jak odjeżdża we mgle swoim dostawczakiem.
Zanim jednak odbyła się ta rozmowa na środku pustkowia między Złotoryjskiem a Mściszewem, spotkało mnie wiele niezwykłych przygód, o których zaraz Wam opowiem.
Orzeł i postrzelona kurtka
Od początku prześladował mnie pewien rodzaj pecha. Czasami już tak jest, że budzisz się i wiesz, że dziś nie będzie Twój najszczęśliwszy dzień. Pierwsza sprawa to pogoda. Poprzedniego dnia wieczorem sprawdzałem prognozy. Lekki opad śniegu, temperatura plus 1, to przy marszu zaśnieżonymi poboczami wizja błota po kolana, może nawet szyję.
Cel wyprawy wybrałem dopiero z rana. Mocno wahałem się miedzy Kórnikiem a Śnieżycowym Jarem. Ostatecznie wygrał ten drugi z powodów, których zdradzać jeszcze nie będę, lecz świadczących o moim wybitnym mieszczuchostwie.
Pora była późna (warto odnotować, że 7:30 dokładnie). Chciałem wyjść o 6 ale zaspałem (co przyczyni się do późniejszego cierpienia z powodu braku czasu), bez śniadania, jedynie po porannej kawie. Na ulicy było rześko, choć już po chwili okazało się, że ja byłem ubrany zimowo, a na dworze klimat raczej wiosenny. Do tego rozkręcająca się mgła, która niestety będzie mi towarzyszyła przez cały marsz.
By nie było nudno i codziennie, drogę z pod Parku Wilsona do Pułaskiego postanowiłem przejść małymi uliczkami Jeżyc. Uznałem to za lepsze i wygodniejsze dla uszu rozwiązanie, niż tłuc się Głogowską i Roosevelta, gdzie hałas gnających przed siebie aut rozrywa czaszkę niemal dosłownie.
Takie urozmaicenia pozwalają zawsze odkryć coś nowego. Od choćby „Technicznego” trabanta o lazurowo błękitnym kolorze. Niezwykłe wrażenie robi też pomnik poległych w czerwcu 1956 roku. Orzeł strzegący ulicy Kochanowskiego jest niezwykły i choć mijałem go tysiące razy, dopiero teraz zatrzymałem się przy nim, by w ciszy przez chwilę podziwiać jego piękno.
„…i te strzały nie były już dane w powietrze, ale do ludzi…” głosi napis na tablicy upamiętniającej 60 rocznicę Czerwca 1956 roku. Słowa wypowiedziane przez mecenasa Stanisława Hejmowskiego 16 października 1956 roku niezwykle współgrają z podziurawioną kurtką na stałe przymocowaną do ściany tuż przy komendzie policji. I kurtka, i orzeł mocno oddziałuj na wyobraźnię i szkoda, że na Dąbrowskiego nie stoi ogromny baner wskazujący na ulicę Kochanowskiego z dopiskiem wielkimi literami „POMNIKI HISTORII!”.
Mistrz Baleroni
Czas nieubłaganie gonił, a ja ciągle byłem w Poznaniu. Przy skrzyżowaniu alei Armii Poznań z Winogradami skręciłem w ścieżkę między drzewa. Od początku czułem się obserwowany ale dopiero, gdy podszedłem bliżej udało mi się dostrzec niezwykły i bardzo rzadko występujący w naturze okaz. (na zdjęciu)
Porzucone, samotne krzesełko najwyraźniej nic sobie nie robiło z braku ludzkiej obecności. Było oswojone i niegroźne. Nawet, gdy podszedłem bardzo blisko nie przejawiało żadnych oznak agresji. Przy okazji, idąc tą drogą zapoznałem się z kibicowską twórczością kwitnącą na trasie przy Pestce.
Trasa wzdłuż szybkiej linii tramwajowej była nuda. Gdyby nie dwójka biegaczy, rozmawiających z (jak wywnioskowałem z ich dialogu) kolegą w samochodzie, który mimo uroczej pogawędki nadal z prędkością żółwia poruszał się po lewym pasie jezdni w stronę centrum, chyba bym zasnął. Komizm sytuacji był jeszcze większy, bo kierowca żółw nic sobie nie robił z trąbiących na niego innych użytkowników drogi. W życiu trzeba mieć priorytety, nawet gdy się jedzie ruchliwą ulicą lewym pasem „ziomeczki są najważniejsze”.
Ukrycie się przy skrzyżowaniu Szeligowskiego z Wiechowicza między blokami było ratunkiem dla uszu. Te rejony Poznania były dla mnie dotychczas nieodkrytym lądem. Dlatego początkowo wydawało mi się, że Pływalnia Miejska Atlantis, to jakiś ukryty między blokami Aquapark. W tych małych uliczkach też można było znaleźć smaczki. Jak relikt żywcem wyjęty z lat ’90, czyli czarny napis na ścianie bloku z wielkiej płyty głoszący „Zakaz gry w piłkę”. Dowiedziałem się również o istnieniu Mistrza Baleroni. Nigdy wcześniej nie słyszałem o takim księstwie jak Baleronia, ani o jego Mistrzu. Jest to jednak temat, który powinie zainteresować ministra Waszczykowskiego. Kto wie, może po San Escobar czas na sojusz z prawdziwym mocarstwem!
Pierwszy kontakt
Lasek przy Hubach Moraskich jest przepiękny, choć nie rozumiem dlaczego psom nie wolno w nim biegać bez smyczy? Może znajdą się jakieś mądre głowy, które mi to wytłumaczą?
Idąc dalej mija się robiący spore wrażenie Kościół św. Jadwigi Królowej Wawelskiej leżący nad Jeziorem Umultowskim. Z daleka świątynia wydaje się być budynkiem starym z piękną wielowiekową historią. Im bliżej tym bardziej oczywistym staje się, że budynek jest bardzo młody i liczy sobie jakieś 15 lat. Nie zmienia to faktu, że z jeziorem w tle wygląda naprawdę monumentalnie.
Chodząc na długie piesze wycieczki obawiam się tylko jednego, braku pobocza przy bardzo ruchliwych ulicach. Ani dzikie zwierzęta, ani dziury, czy inne pułapki natury nie są mi tak straszne, jak te metalowe potwory gnające szosami ponad 100 km/h. Niestety, kawałek drogi Naramowickiej od Rumiankowej do Lubczykowej jest właśnie taki. Tylko szosa, barierka ochronna i auta. Pieszy musi wybrać, albo idzie jezdnią i ryzykuje zderzenie z samochodem, albo trzymając się barierki próbuje iść na zboczu przy jezdni. Ja wybrałem drugą opcję. Mniej, więcej do połowy drogi trzymając się barierki szedłem pochyłym zboczem. Wtedy nagle i niespodziewanie omsknęła mi się noga nie zdążyłem złapać barierki, którą puściłem dosłownie na sekundę… na szczęście udało mi się w porę złapać jakiś krzew, który utrzymał mnie w pionie. W tym momencie postanowiłem, że jednak zejdę na dół i doczłapie się do jakiejś cywilizacji błotnistym polem. Krzew nie pomógł mi za darmo. Pozostawił w środkowym palcu lewej dłoni sporej wielkości drzazgę.
Pierwszy kontakt z obcą cywilizacją mnie zaskoczył. W życiu nie przypuszczałem, że spotkam kosmitów na poznańskim Radojewie. Coś co przypominało zmiksowanie Jabby the Hutta z kosmicznym ślimakiem witało znienacka niczego nieświadomych turystów przy ulicy Rdestowej. Oprócz ślimakowatego przyjemniaczka był też doniczkowy miś i dąb Benek, pierwsze drzewo z uśmiechniętą twarzą jakie widziałem w życiu. Znajdujące się nieopodal Benka wielkie czerwone serduszko WOŚP tłumaczyło wizytę pozaziemskich gości. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy grała najwyraźniej nie tylko poza granicami naszego kraju ale także poza granicami naszego układu słonecznego!
Tajna baza wojskowa
Radojewo to miejsce naprawdę niezwykłe. Nie tylko dlatego, że można tam spotkać kosmitów. To przede wszystkim miejsce przepięknych budynków, takich jak dawna szkoła a obecnie świetlica przy ulicy Piołunowej. Jest też pałac, który w 1825 roku wybudował Zygmunt Otto von Treskow dla swojego syna Heinricha Baltazara. W Radojewie był nawet Napoleon Bonaparte! „13 grudnia 1806 r. cesarz kazał jechać, najprzód koło Winiar - tam stawał kilka razy i okolicę przepatrywał, potem polami i przez błoto, w którym ledwie że z koniem nie ugrzązł, a eskorta za nim przejechać już nie mogła. Tak z nami i z dwoma szaserami francuskimi zajechał do Radojewa, przewiózł się na promie do Owińsk i tam klasztor próżny oglądał” pisał świadek tych wydarzeń Dezydery Chłapowski.
Wrażenie robi również lekko ukryta stara gorzelnia. Kilka kroków od niej, idąc cały czas Piołunową, dostrzegłem dziwne ruiny na wzniesieniu. Nie były to zabytki. Kompleks zabudowań przypominał raczej część jakiejś fabryki. Wszędzie rury i powybijane szyby. Jakby z dnia na dzień z tego miejsca nagle zniknęli ludzie. Wokół całego terenu leżała porwana biało czerwona taśma, jaką zabezpiecza się miejsca wypadków. Okazało się, że jest to stara oczyszczalnia ścieków. Gdybym wtedy wiedział, iż wokół niej znajdują się zasłonięte przez śnieg i krzaki betonowe studzienki, o których już w 2011 roku informował Przemysław Piwecki ze Straży Miejskiej, w życiu bym się do niej nie zbliżył. Wtedy tego nie wiedziałem. Nie wiedziałem też, że to właśnie Straż Miejska 6 lat temu rozwiesiła biało czerwoną taśmę, której porwane części teraz dogorywają na ziemi. Skoro więc tego wszystkiego nie wiedziałem, to zwiedziłem cały ten kompleks wzdłuż i wszerz. Głupi ja, ale skąd miałem wiedzieć?
Mój pech nieodmiennie dawał o sobie znać. Od momentu w którym trasa powiodła mnie z ubitej podmiejskiej drogi w las co chwila się gubiłem. Odchodziłem od ścieżki, myliłem zakręty i pewnie gdyby nie GPS do dziś krążyłbym w tamtych okolicach. Gdy się tak kręciłem bez sensu między ścieżkami, nagle w środku lasu wyrosło mi ogrodzenie z białej metalowej siatki zakończone złowrogo wyglądającym drutem kolczastym. Żółta tabliczka wisząca na płocie informowała „Teren wojskowy wstęp wzbroniony”.
Koniec części pierwszej.
*Tekst dedykuje mojej ukochanej babci Stasi!