P. ALEXANDROWICZ: 80% MOJEJ WIEDZY O MIEŚCIE, TO WIEDZA ZDOBYTA W CZASIE, GDY BYŁEM RADNYM.
Rada powinna dysponować swoim biurem, które zależy tylko od niej. Z kierownikiem powoływanym decyzją rady, z własnym budżetem, niezależnym od prezydenta. Nikt nie wpadł przecież na pomysł by kancelarie Sejmu czy Senatu podlegały premierowi – podlegają tylko marszałkom. Radni nie potrzebują większych pieniędzy dla siebie, na diety, natomiast na pewno rada potrzebuje niezależnego budżetu na koreferaty, opinie prawne, ekspertyzy - mówi w rozmowie z nami Przemysław Alexandrowicz, Radny Miasta Poznania. Zapraszamy na pierwszą z 37 rozmów, które co tydzień będą pojawiać się na naszym portalu. Przedstawimy Wam, drodzy Czytelnicy, wszystkich radnych miejskich - tak byście jeszcze lepiej mogli poznań osoby, które współrządzą Poznaniem.
Sebastian Borkowski: Panie Radny, jak wygląda różnica w pracy w Radzie Miasta teraz – przy 37 radnych, a przed reformą samorządową – gdy było ich 65? Pan był już wtedy radnym i pamięta te czasy. Inaczej się pracuje?
Przemysław Alexandrowicz*: Trzeba tu powiedzieć o najważniejszej zmianie w ustroju samorządowym wprowadzonej w 2002 r. Przez ponad 12 lat przyzwyczailiśmy się do bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów, prezydentów. Warto jednak pamiętać o doświadczeniu pierwszych trzech kadencji (1990-2002) odtworzonego 25 lat temu samorządu. To doświadczenie – nie tylko moje, ale wielu radnych, także przewodniczących rad dużych miast w kadencji 2002-2006 – było jednoznaczne. Nieważne czy prezydent był z lewicy (jak Majchrowski w Krakowie, czy Ferenc w Rzeszowie) czy z nurtu liberalnego (jak Dutkiewicz we Wrocławiu) czy z nurtu bardziej socjalnego (jak Jurczyk w Szczecinie) – we wszystkich miastach, po pierwszych bezpośrednich wyborach prezydenckich, rada miasta straciła na znaczeniu. Nie da się wymierzyć o ile – czy o 30%, czy o 50%... Niewiele kompetencji radom ubyło – ale te najważniejsze! Natomiast przewaga prezydenta stała się jeszcze bardziej widoczna. Przestał być wybieranym przez radę przewodniczącym kolegialnego zarządu miasta, a został jednoosobowym (i praktycznie nieodwoływalnym) dysponentem całej władzy wykonawczej. Zatem od ponad 12 lat funkcja prezydenta – to ogromna władza i kompletna niezależność od rady.
To dobrze, czy źle?
Mówiono, że przed 2002 r. rady często odwoływały prezydentów. To nieprawda. W Poznaniu realne próby odwołania prezydenta były tylko w pierwszej kadencji (1990-94). Przez kolejne dwie kadencje nie było nawet złożonego wniosku o odwołanie prezydenta, nie mówiąc już o głosowaniu. Ale to była taka „broń atomowa” – prezydenci miast wiedzieli, że jak już kompletnie zignorują radnych, to ci mogą w końcu się zdenerwować i ich odwołać. W momencie, gdy zabrakło tej „broni”, rada stała się elementem władzy o wiele mniej znaczącym. Podkreśla się, że to rada uchwala budżet. To prawda, ale tylko prezydent może przedstawić projekt budżetu, tylko prezydent może zaplanować deficyt budżetowy. Natomiast poprawki rady nie mogą zakładać czy powiększać deficytu. Faktycznie mogą też mieć tylko wąski zakres (np. 2 lub 3%). Gdyby były trochę dalej idące, to prezydent może „poskarżyć się” Regionalnej Izbie Obrachunkowej (RIO) – która nadzoruje gospodarkę finansową samorządów – że rada zdemolowała mu budżet, a on nie może tego budżetu zrealizować. Wtedy – tak samo jak w sytuacji gdyby rada odmówiła uchwalenia przedłożonego projektu – projekt prezydencki zatwierdzi RIO. Co więcej, prezydent ma cały kilkusetosobowy urząd miasta, który pracuje nad budżetem. Rada Miasta nie ma żadnego własnego pracownika – bo wszyscy pracownicy „biura rady” są pracownikami prezydenta. Kiedyś prezydent Grobelny sam przyznał, że gdyby się uparł, to wszystkie ewentualnie zaproponowane przez radę wydatki na ekspertyzy, koreferaty, mógłby odrzucić.
To jak powinno to być rozwiązane?
Rada powinna dysponować swoim biurem, które zależy tylko od niej. Z kierownikiem powoływanym decyzją rady, z własnym budżetem, niezależnym od prezydenta. Nikt nie wpadł przecież na pomysł by kancelarie Sejmu czy Senatu podlegały premierowi – podlegają tylko marszałkom. Radni nie potrzebują większych pieniędzy dla siebie, na diety, natomiast na pewno rada potrzebuje niezależnego budżetu na koreferaty, opinie prawne, ekspertyzy. Jeżeli dwa największe uprawnienia rady to budżet i miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego – to do obu tych zagadnień powinny być zamawiane zewnętrzne recenzje zlecone przez radę.
Niezależne od urzędu?
Tak. I za spore pieniądze. W zdecydowanej większości, radni nie są fachowcami z zakresu urbanistyki, czy finansów publicznych – i nie mogą nimi być – bo oznaczałoby to ograniczenie prawa do bycia wybranym do dwóch wąskich grup zawodowych. Będąc natomiast przedstawicielami – zróżnicowanej społecznie, politycznie i zawodowo – lokalnej społeczności, mają demokratyczny mandat, aby podejmować ostateczną decyzję w wypadku jakiegoś sporu, gdy trzeba rozstrzygnąć co jest większym dobrem – czy w danym momencie transport publiczny, czy np. oświata. Ale do tego potrzebują rzetelnych informacji od fachowców. Potrzebują też szczegółowej analizy finansowej projektu budżetu miasta – który (razem z załącznikami) jest potężną, liczącą setki stron księgą, z tysiącami pozycji. I dlatego należałoby zatrudnić ekspertów, którzy powinni się taką analizą zająć.
Plany miejscowe?
Z jednej strony mówi się, że to główne uprawnienie rady, ale z drugiej, wiele razy w poprzednich kadencjach słyszeliśmy jako radni, że to fachowcy (planiści, urbaniści, inżynierowie transportu, inżynierowie krajobrazu) mają wiedzę, żeby podejmować właściwe decyzje – a radni mogą tylko coś zepsuć. Czyli, od tej niby najważniejszej kompetencji rady – poprzez ten sposób argumentacji, używany przez prezydenckich urzędników w debacie publicznej – próbowano radnych odsuwać.
A to nie jest tak, że w takim przypadku radni bronią perspektywy mieszkańca, która niekoniecznie jest tożsama z urzędniczą?
I tutaj właśnie przydałby się niezależny recenzent, który mógłby nam powiedzieć – czy te opcje są równorzędne. I wtedy, ostateczna decyzja, poparta niezależną oceną, pozostaje w rękach rady. Prezydent jako władza wykonawcza coś proponuje, eksperci to analizują i opiniują – a Rada Miasta, jako władza uchwałodawcza, rozstrzyga.
Wróćmy do sposobu pełnienia funkcji radnego.
Mówi się, że radny powinien być blisko mieszkańców. Ale przecież reformą samorządową z 2002 r. znacznie zmniejszono ilość radnych – a jednocześnie powiększono okręgi wyborcze. Okręgi (w miastach będących powiatami grodzkimi) nie mogą być mniejsze niż pięciomandatowe i większe niż ośmiomandatowe. To znaczy, że w przypadku Poznania nie mogą one być małe. Mój okręg, dla przykładu, to ponad 70 tysięcy mieszkańców. Teraz pytanie, jak ja mam dotrzeć do każdego mieszkańca? Z drugiej strony, proponowano okręgi jednomandatowe, ale ten pomysł ma inną i poważniejszą wadę. Przy wyborach w dużych, bardziej anonimowych społecznościach (duże miasta, powiaty, województwa) decydują przede wszystkim preferencje polityczne. W takiej sytuacji, przy wyborach większościowych (jednomandatowych) doszłoby (tak jak w wyborach do Senatu) do tego, że w jednej części kraju wybierani byliby tylko radni z PO, w drugiej tylko z PiS, a w trzeciej tylko z PSL...
Zatem, może jednak tych 65-ciu radnych przed reformą, to nie było tak dużo? Zwłaszcza, że np. przed wojną, w Poznaniu – który miał 190 tysięcy mieszkańców, mniej zadań i znacznie mniejszy (nie tylko kwotowo, ale i proporcjonalnie) majątek publiczny – było 65 radnych oraz 24 osobowy magistrat, który składał się z 12 radców etatowych i 12 nieetatowych. A teraz nasze miasto ma 550 tysięcy mieszkańców, więcej zadań i zarządza znacznie większym majątkiem...
Dowiedziałem się od osób, które z Panem wcześniej współpracowały, że o historii Poznania wie Pan bardzo dużo. Ale również, że tematyka oświaty jest Panu bliska. Będąc tak długo radnym trzeba to po prostu lubić. Co Pan lubi w swojej funkcji?
Na pewno interesuje mnie historia Poznania. Jako absolwent historii trochę już ją znałem, jednak myślę, że 80% mojej wiedzy o mieście, to wiedza zdobyta w czasie, gdy byłem radnym. I chociaż sporo o Poznaniu wiem, to nadal uważam, że za mało – i ciągle chciałbym wiedzieć więcej…
Natomiast, gdy chodzi o „polubienie” bycia radnym, to – przede wszystkim – jestem osobą ukształtowaną przez lata 80-te. Nie przez pierwszą „Solidarność”, bo wtedy byłem studentem, ale przez NZS i samorząd studencki.
Słyszałem, że działał Pan m.in. ze Zbigniewem Czerwińskim i z Markiem Jurkiem.
Tak, rzeczywiście. I właśnie to doświadczenie działalności w niezależnej organizacji studenckiej (niestety, po 16 miesiącach, w grudniu 1981 r., zdelegalizowanej przez stan wojenny) oraz działania w strukturach samorządności studenckiej, która od stycznia 1983 r. (po zawieszeniu stanu wojennego) mogła być, chociaż z ograniczeniami, wznowiona – było dla mnie najważniejsze. To było bardzo intensywne doświadczenie dużego zaangażowania, współuczestniczenia i współtworzenia wielkiego ruchu społecznego. Plus to, że studiowałem historię i interesowały mnie dziejące się „na moich oczach” wydarzenia historyczne. Zapewne, z natury, jestem też trochę społecznikiem. Nie czułem specjalnego powołania politycznego, ale czasy, w których żyliśmy, takiego zaangażowania wymagały.
Wyspecjalizował Pan się w sprawach oświatowych.
Tak, rzeczywiście. To jest ogromny dział miejskiej samorządności. Miasto Poznań prowadzi ponad 260 samodzielnych placówek oświatowych. Zapoznanie się z nimi w ciągu jednej kadencji jest prawie niemożliwe. W ciągu poprzedniej kadencji udało mi się odwiedzić 170 szkół i przedszkoli. Taka wizyta to najczęściej dwie/trzy godziny. Zazwyczaj prosiłem dyrektora, by mnie oprowadził po całej szkole, żebym wiedział potem, o czym mówimy. Oprócz dłuższej rozmowy z dyrektorem, starałem się chociaż zamienić parę zdań z nauczycielami, pracownikami. Czasem były też spotkania z przedstawicielami rady rodziców.
Gdy zatem pyta mnie któryś z kolegów o jakąś miejską szkołę czy przedszkole, to często jestem w stanie powiedzieć w jakim budynku się mieści, jakie są jej walory, czy ewentualne problemy, kto tam jest dyrektorem. To jest kapitał wiedzy poszerzanej przez kilkanaście lat.
W komisji oświaty był Pan zawsze.
Komisja Oświaty i Wychowania była jedyną komisją w Radzie Miasta, w której byłem (przez wszystkie moje kadencje) zawsze. Reszta się zmieniała – chociaż tylko przez kilka miesięcy nie było mnie w Komisji Kultury i Nauki. W dobrej orientacji w sprawach oświaty pomagały mi też studia ze specjalnością nauczycielską, pięć lat pracy w charakterze nauczyciela (w trzech różnych szkołach), studia podyplomowe z zarządzania instytucjami oświatowymi, plus jeszcze dwa lata w Komisji Edukacji i Nauki w Senacie. Myślę, że to wszystko razem dało mi sporą wiedzę i dość dużą swobodę poruszania się w sprawach oświatowych, chociaż oczywiście trzeba zaznaczyć, że moja wiedza nie będzie taka, jak dyrektora, który chociaż przez jedną kadencję osobiście kierował szkołą.
Czyli dba Pan o kontakty z dyrektorami placówek?
Staram się je podtrzymywać, bo częsty kontakt z dyrektorami szkół czy przedszkoli, z nauczycielami, przedstawicielami związków zawodowych w oświacie, jest najlepszym źródłem wiedzy i informacji o rzeczywistych szkolnych problemach. Jako radni powinniśmy też nauczyć się analizować wydatki w budżetach placówek oświatowych, aby wiedzieć na co należy zwracać uwagę.
Prezydent Grobelny zawsze mówił, że dajemy coraz więcej na oświatę. Rzeczywiście, wydatki na oświatę rosną co roku. Przede wszystkim jednak na wynagrodzenia. Nie mówię, że nauczyciele (czy inni pracownicy oświaty) za dużo zarabiają. Jednak wydatki osobowe rosną ze względów ustawowych, awansów nauczycieli, porozumień zbiorowych itd. Od 2011 r. do 2015 r. urosły o ponad 11%. Natomiast Prezydent nigdy nie mówił, że wydatki rzeczowe w oświacie stopniowo spadają.
Co to za wydatki?
To wydatki na media (prąd, gaz, cieplik, woda, ścieki), na wywóz śmieci, na zakup towarów i usług. Wydatków na media i śmieci żaden dyrektor nie może obejść, musi za to zapłacić. Wtedy okazuje się, że kwoty na pozostałe elementy z wydatków rzeczowych spadają nie tylko o 10-20%, ale w niektórych placówkach nawet ponad 60%! Czyli, że szkoły i przedszkola muszą oszczędzać – na środkach czystości, na papierze toaletowym, mydle, tonerach, papierze biurowym, serwisie komputerowym. Zmniejszać muszą wydatki na zakup pomocy dydaktycznych, czy wymianę zabawek w przedszkolu – które przecież są tam elementem procesu dydaktycznego. Nie mogą wymienić zniszczonej rolety w klasie – bez czego w tej sali, w maju i czerwcu, będzie piekarnik. Na takie właśnie wydatki szkoła ma o połowę mniej pieniędzy niż 4 lata temu. A przecież ceny nie maleją, ale rosną… To rozmowy z dyrektorami i księgowymi pomogły mi zrozumieć ten problem i sformułować poprawkę do projektu budżetu, pozwalającą zwiększyć wydatki rzeczowe w oświacie o 14 milionów złotych – którą większość radnych w komisjach przyjęła. Niestety, na sesji Rady Miasta poparło ją 17 radnych opozycji, a 20 radnych wspierających Prezydenta tę, tak potrzebną, poprawkę odrzuciło.
-------------------------------------------------------------------------------
*Przemysław Alexandrowicz – urodzony w Poznaniu, 20 lutego 1961 r. Absolwent SP 64, VI LO i UAM (mgr historii, nauczyciel). Żonaty, ojciec czwórki dzieci. Radny Miasta Poznania w latach 1994-2005 oraz od 2010 r. W Radzie Miasta zajmuje się przede wszystkim sprawami oświaty i kultury. Od 2002 r. członek partii Prawo i Sprawiedliwość. Od listopada 2002 r. do października 2005 r. Przewodniczący Rady Miasta. W latach 2005-2007 Senator RP VI kadencji. W dniu 16 listopada 2014 r., wybrany głosami 2828 mieszkańców okręgu Rataje/Starołęka, został po raz piąty radnym Miasta Poznania.