A. JAKUBIK: CHCĘ ZROBIĆ FILM O ODDZIALE ZAMKNIĘTYM!
Arek Jakubik opowiada o nowej płycie Dr Misio, szalonym pierwszym koncercie oraz dlaczego nie potrafi być jak Rogucki i Peszek. Dowiecie się również z jakiego powodu film o Krzyśku Jaryczewskim z Oddziału Zamkniętego jeszcze nie powstał!
Marek Mikulski: Gdybyś mógł jeszcze raz wybierać drogę życia, wybrałbyś aktorstwo czy muzykę?
Arek Jakubik: Droga, którą przeszedłem bardzo mi odpowiada. Najpierw było aktorstwo, a potem w naturalny sposób pojawiła się muzyka. Albo nie, było właśnie odwrotnie. U mnie wszystko zaczynało się jednak od muzyki, pamiętam swoje pierwsze kapele w liceum, a dopiero później jej miejsce zajęło aktorstwo. Te dwie przestrzenie przez całe moje życie walczyły o priorytet i nagle wszystko zaczęło funkcjonować symetrycznie. Teraz wszystko mi się zgadza. Nie muszę stawać przed wyborem między jednym, a drugim. Szczerze mówiąc, nie potrafiłbym zrezygnować z żadnej z tych rzeczy.
Na pierwszym i jedynym koncercie zespołu, który założyłeś na studiach zjawili się Wojciech Waglewski i Martyna Jakubowicz, czy to nie był znak by iść w stronę muzyki?
Nie, to była raczej jakaś masakra muzyczna (śmiech). Każdy z członków zespołu chciał być wokalistą. Aktorzy mają bardzo wybujałe ego i nikt nie chciał usiąść za perkusją, czy złapać za gitarę basową. Jako założyciel grupy wywalczyłem sobie dwa, czy trzy kawałki na wokalu. Wojciech Waglewski, Martyna Jakubowicz i Mateusz Pospieszalski zobaczyli wtedy na scenie jakieś totalne wariactwo i cyrk. Myśmy po kolei zamieniali się instrumentami. Pamiętam, że z roli wokalisty śpiewającego „Love Her Madly” The Doors, zamieniałem się w basistę i grałem „Jesiony” Dżemu. Potem siadałem za perkusją i grałem „The Passenger” Iggy’ego Popa. Jakaś kompletna paranoja. Później z kolei graliśmy „Nim stanie się tak” Voo Voo, który ja wykonywałem na gitarze. Dla nas to był wentyl bezpieczeństwa, którego bardzo potrzebowaliśmy w szkole aktorskiej. Ale we mnie ta muzyka ciągle żyła. I w końcu po latach założyłem zespół Dr Misio.
Więc to, że płyta „Młodzi” ma sznyt punkowy nie jest jak słyszę przypadkiem?
Jestem z pokolenia wychowanego na Jarocinie. ‘85 i ’86 rok to był czas mojej muzycznej inicjacji. I nie tylko muzycznej (śmiech). Pamiętam, że wtedy pierwszy raz zobaczyłem koncert Dzieci Kapitana Klosa. Dziś szczycę się tym, że nagrałem płytę „40 przebojów” właśnie z Olafem Deriglasoffem. Mało tego, niedawno zagraliśmy we dwóch koncert z tym materiałem w Toruniu. To był fantastyczny wieczór, publika kupiła to co robimy. A płyta jest kompletnie zwariowana i niełatwa w odbiorze. Są tam numery, które trwają od dwudziestu kilku sekund do minuty, z tekstami Vargi i Świetlickiego. Totalny eklektyzm muzyczny.
Płyta „Młodzi” była pełna buntu, „Pogo” depresyjna, a jaka będzie trzecia płyta?
Wiedziałem, że po drugiej płycie muszę zrobić coś zupełnie innego…
Tylko błagam nie mów, że Disco Polo.
Nie! Proszę cię… Na trzeciej płycie będzie dużo więcej elektroniki i błąkania się po różnych muzycznych stylach. Chciałbym, żeby było więcej melodii. Zagraliśmy U Bazyla w Poznaniu kilka nowych kawałków, podobały się. Jesteśmy mocno zaawansowani w pracach nad tym albumem. Mamy 13 numerów. Nagrywamy teraz instrumenty, do końca roku powinienem zrobić wszystkie wokale. Mam nadzieję, że już w marcu będzie premiera. Jakiś czas temu puściłem kilka nowych kawałków mojej mamie, która akurat nie jest fanką Dr Misio (śmiech). Bardzo szanuje to, co robi jej ukochany syn, ale nigdy nie była na naszym koncercie, bo krótko mówiąc to nie jest jej muzyczny genre (fr. rodzaj, gust przyp red.). Z uwagą wysłuchała paru piosenek, które puściłem jej w samochodzie i po długiej pauzie powiedziała z powagą: „No synku, bardzo ładnie, bardzo ładnie. Ale powiedz mi, co na to Twoi dotychczasowi fani?” (śmiech). Bardzo mnie ucieszyła ta konstatacja, bo najbardziej zależy mi właśnie na tym, by nowa płyta była szokiem dla naszych fanów.
Wszystko za sprawą Kuby Galińskiego, nowego producenta muzycznego. To jest osoba, która całkowicie odmieniła oblicze naszego zespołu. Dwie poprzednie płyty robił Olaf Deriglasoff i czuć na nich jego piętno. Potem zacząłem robić z Olafem indywidualny projekt, więc Dr Misio musiał od niego trochę odpocząć i stąd pomysł na młodego, niezwykle uzdolnionego i bardzo już doświadczonego producenta Galińskiego. Jestem z naszej współpracy bardzo zadowolony.
Tekstowo znów Varga i Świetlicki?
Oczywiście. Dobrych autorów się nie zmienia. To są moi kumple. Oni opowiadają ten świat swoimi oczami, które z czasem stają się także moimi. Zasada jest taka, że ja im te teksty po prostu zabieram i przetwarzam przez własną wrażliwość, przez własne historie. Czasami coś zmieniam albo poprawiam, ale mam na to ich zgodę. Na razie tak to działa.
A jak jest z przenikaniem się Twojej działalności muzycznej z aktorską, czy na przykład śpiewając na scenie utwór „Mr Chuj” w dziurawych majtkach zamykasz sobie drogę do roli papieża?
Przenika się, ale w kierunku odwrotnym niż Ci się wydaje. Bardzo ciężko jest przebić się aktorom na rynek muzyczny. Oczywiście, jest kilka znakomitych wyjątków, jak Piotrek Rogucki czy Marysia Peszek. Tyle tylko, że oni płacą za to ogromną cenę. Szanuję ich decyzje, żeby poświęcić się właściwie tylko muzyce. Ale tak jak mówiłem na początku, ja nigdy bym się na coś takiego nie zdobył. W ogóle nie wyobrażam sobie konieczności wyboru między aktorstwem, a muzyką. Aktorzy mają ciężko, ale i w drugą stronę, muzykom też jest ciężko przebić się do filmu. Mamy przecież kilka ciekawych przykładów. Paweł Kukiz zagrał kiedyś fantastyczną rolę w filmie „Girl Guide” Juliusza Machulskiego. No i jak skończył…(śmiech)
Spuśćmy na to zasłonę milczenia. Nie myślałeś o tym, by połączyć dwie pasje i wyreżyserować film o polskim muzyku?
Tak, myślę o tym bardzo intensywnie. Przez długi czas próbowałem nakłonić mojego przyjaciela Krzyśka Jaryczewskiego i Wojtka Pogorzelskiego z Oddziału Zamkniętego do ekranizacji ich historii. Zalazłem nawet świetnego producenta, który ostatnio był zaangażowany w produkcję „Ostatniej rodziny”. Były już nawet środki na realizację… Niestety, drogi Krzyśka i Wojtka mocno się rozeszły, nie potrafią się ze sobą dzisiaj dogadać. Bardzo nad tym ubolewam, bo film o Oddziale Zamkniętym i historia życia Jarego, to gotowy scenariusz na fantastyczną filmową opowieść. Mam nadzieję, że za jakiś czas, gdy emocje już opadną, to panowie się ze sobą pogodzą, znajdą wspólny język i dadzą zgodę na powstanie tego filmu.
Muzyka, którą tworzysz jest depresyjna. Filmy w których grasz i reżyserujesz są ciężkie, aż trudno uwierzyć, że kiedyś był „13 posterunek”. Nie budzisz się codziennie z głęboką depresją?
Nie, to działa na odwrót. Mam wspaniały fundament w postaci mojego domu, rodziny, to taki raj, eden, enklawa szczęśliwości. Pewnie te depresyjne sytuacje związane z muzyką czy filmami są rodzajem odskoczni, są poszukiwaniem harmonii i równowagi. Jeśli wszystko się zgadza w domu, to żeby nie utopić się w tym szczęściu, eksploruję ciemniejszą, mroczną stronę ludzkiej natury. W ten sposób odreagowuję i przerabiam własne traumy, które siedzą w mojej głowie. I wtedy wszystko mi się zgadza.
Marek Mikulski z Arkiem Jakubikiem.