MOJE DZIECI UKOŃCZYŁY TYLKO PODSTAWÓWKĘ
Profesor Marek Budajczak, autor książki „Edukacja domowa”, wykładowca na Wydziale Studiów Edukacyjnych UAM. Od 1995 roku przez dwanaście lat wraz z żoną Izabelą sami edukowali dwójkę swoich dzieci.
Marek Mikulski: Czytając Pana książkę można dojść do wniosku, że przyszłość nauczania należy do edukacji domowej?
Profesor Marek Budajczak: Uchowaj Boże! To nie jest książka zwiastująca totalne zwycięstwo edukacji domowej nad wszystkimi innymi formami kształcenia (śmiech). Jesteśmy w takim punkcie historycznym, w którym możliwe są różne drogi edukacyjne. Rodzice powinni mieć możliwość korzystania z każdej z nich na równych zasadach. Szkoła, niezależnie od tego co się o niej mówi i jak się ją ocenia, jest rozwiązaniem, które może być skuteczne i ludzkie. Na przykład, szkoły państwowe w Finlandii wydają się być właśnie takimi. Stosuje się w nich indywidualizację kształcenia, podobnie jak to się dzieje w edukacji domowej, przystosowując ofertę edukacyjną szkoły do tego, kim jest konkretny uczeń. Dziecko podejmuje tam decyzję co do poziomu zaawansowania przedmiotu szkolnego, na którym chce się realizować. Wykluczono w tym systemie rywalizację między uczniami. Ocenia się ucznia w stosunku do jego poprzednich osiągnięć, bez porównywania go z innymi uczniami. W ten sposób nie ma przegranych. Ważnym jest, aby szkoła nie była rozwiązaniem bezalternatywnym.
Dziś jest łatwiej nauczać w domu swoje dzieci niż wtedy, kiedy Pan zaczynał?
Gdy wraz z żoną, Izą, dwadzieścia lat temu zaczynaliśmy nauczać nasze dzieci, prawo w tej kwestii było bardzo liberalne. Ale niestety, zupełnie niezdolni do jego respektowania okazali się niektórzy funkcjonariusze oświaty: dyrektorzy szkół, kuratorzy, urzędnicy ministerstwa edukacji narodowej. W 1995 roku pracownicy tego ostatniego, gdy zauważyli większe zainteresowanie edukacją domową, zaczęli wywierać presję na posłów, żeby przyjęli rozwiązania pozwalające oświatowcom na większą kontrolę nad rodzinami edukacji domowej. Doprowadziło to do obostrzenia przepisów. Prawdziwą przeszkodą okazało się wprowadzenie obowiązku uzyskiwania przez rodziców zezwoleń na nauczanie domowe wyłącznie od dyrektorów tak zwanych szkół obwodowych (dla miejsca zamieszkania dziecka). Do dziś rodzice uzależnieni są od łaski dyrektora szkoły, z tą jednak różnicą, że od 2009 roku, dzięki zmianom w regulacjach prawnych, takiego zezwolenia może udzielić dyrektor jakiejkolwiek szkoły w Polsce, także niepublicznej. Zmiany wprowadzone w 2009 roku, czyniące przepisy dotyczące edukacji domowej bardziej demokratycznymi, zawdzięczamy zainteresowaniu tą sprawą Rzeczników: Praw Obywatelskich i Praw Dziecka, i pracom urzędników Ministerstwa w czasach, gdy kierował nim Roman Giertych.
Ile jest w Polsce dzieci, które edukują się w domu?
Po 2009 roku zainteresowanie tą formą nauczania stopniowo rośnie. Niestety, trudno o ścisłe dane ilościowe. Według moich szacunków obecnie jest to około trzech tysięcy dzieci oraz młodzieży. Niestety, MEN bardzo niechętnie wypowiada się na ten temat, a jeśli już to czyni, to pojawiają się w jego informacjach niekonsekwencje, a nawet sprzeczności. Kilka miesięcy temu ministerstwo doniosło, że według niekompletnych jeszcze danych takich uczniów jest z górą siedem tysięcy. Nie jestem przekonany, czy to adekwatne wyliczenia. Dwa lata temu ówczesna pani minister twierdziła wobec jednego z mediów, iż dzieci uczących się w domu jest niespełna czterysta przypadków. Tego samego dnia w Gazecie Krakowskiej podano identyczną liczbę, która dotyczyła wyłącznie Małopolski (śmiech). Pytanie, kto tu miał gorsze rozeznanie: Kurator z Krakowa czy Pani Minister? Bywało też, że minister nie odróżniał edukacji domowej od indywidualnego toku nauczania. A to przecież dwie zupełnie odrębne kwestie.
A co z socjalizacją dzieci w edukacji domowej, gdzie kontakt z rówieśnikami?
Odpowiem kontrpytaniem. A jak Pan sobie wyobraża tę izolację dziecka edukacji domowej? Widzi Pan dziecko przykute do ściany w przysłowiowej jaskini platońskiej i widzące tylko marne odbicia rzeczywistości na ścianie?! (śmiech) Najpoważniejszy problem z socjalizacją dzieci edukacji domowej jest z wyobraźnią tych, którzy się nad tym zastanawiają. Dzieci uczące się w domach nie są pozbawione kontaktu z rówieśnikami w żadnym stopniu. Po prostu nie widują się z rówieśnikami na terenie szkoły. A szkoła, bądźmy szczerzy, nie jest wcale idealnym rozwiązaniem socjalizacyjnym. Podczas lekcji trudno się socjalizować, chyba, że nauczyciel jest „wyjątkowo łaskawy”, tj. nie radzi sobie z dyscypliną w klasie i wtedy faktycznie uczniowie socjalizują mu się pod bokiem (śmiech). Dobry nauczyciel pacyfikuje każdy niepożądany akt komunikacji. Zostają wprawdzie przerwy, gdzie trochę tej socjalizacji jest. Dzieci edukacji domowej biorą udział w różnego rodzaju zajęciach zorganizowanych, są członkami chórów, klubów sportowych, drużyn harcerskich, stowarzyszeń religijnych, chodzą na zajęcia do domów kultury. Zwyczajnie też wychodzą do rówieśników na podwórko, gdzie rodzice ich nie kontrolują. Nawiasem mówiąc, badania naukowe dowodzą, że kontaktów z rówieśnikami mają znacznie więcej niż ich szkolni rówieśnicy.
Czy każdy rodzic ma odpowiednie kompetencje by zostać domowym edukatorem?
Jeśli mówimy o kompetencjach formalnych, to … nie. Rodzice edukacji domowej nie muszą być zawodowymi nauczycielami i najczęściej nimi nie są, jakkolwiek ta grupa zawodowa jest wśród domowych edukatorów wyraźnie nadreprezentowana. Pojawiły się swego czasu w MEN zakusy, by wprowadzić taki zapis w prawie, według którego tylko zawodowi nauczyciele mogliby to robić. Udało się go jednak zablokować. Oczywiście, rodzice to nie amfibie, posiadające wiedzę na każdy temat, mające magisterium z każdej dziedziny, mają natomiast odpowiednie kompetencje moralne i samokształceniowe. Chcą dla swego dziecka jak najlepiej, muszą mu więc pomóc osiągnąć taki zakres wiedzy i umiejętności, by zaliczyło egzaminy klasyfikacyjne, opiewające na całoroczny materiał nauczania w danej klasie, bo tylko to pozwala na dalszą naukę w domu. Nie ma co się okłamywać, przez pierwszych kilka lat pochłania to trochę sił i czasu. Stereotypowy ojciec wieczorem siada sobie przed telewizorem i ogląda, powiedzmy, mecz. A ojciec w edukacji domowej w tym samym czasie musi się przygotować do lekcji na następny dzień. Także z tych przedmiotów, w których za własnych „czasów szkolnych” nie czuł się najlepiej. To męska, choć statystycznie niezbyt istotna, perspektywa. Prawda jest bowiem taka, iż to mamy w niemal 9 na 10 przypadków są domowymi nauczycielkami. Na szczęście dla rodziców w pewnym momencie dochodzi do emancypacji edukacyjnej dziecka. To oznacza, że zaczyna się ono uczyć samodzielnie, bez pomocy rodziców. W USA nawet najlepsze uczelnie chętniej przyjmują takich „domowych absolwentów”, ponieważ to gotowi do studiowania młodzi ludzie, nie bierni słuchacze wykładów. A średnie wyniki domowych uczniów są w świetle licznych badań znacznie lepsze o wyników uczniów szkół.
Jaką ocenę wystawiłby Pan sobie za edukowanie własnych dzieci?
Gdybym uznawał „gdybanie” za sensowne, to powiedziałbym „Oj, wiele dałoby się zrobić lepiej” (śmiech). Robiliśmy wraz z żoną tyle, ile byliśmy, z uwagi na nasze warunki życiowe, w stanie. Od początku nie ograniczaliśmy się tylko do wymogów szkolnych. Realizowaliśmy dodatkowe przedmioty, przede wszystkim języki obce. Uczyliśmy dzieci między innymi łaciny, filozofii, poszerzyliśmy zajęcia z literatury, w porównaniu do tego, co obowiązywało w szkole. Staraliśmy się to robić racjonalnie i z wyobraźnią. Muszę przy tym zaznaczyć, że to żona częściej ode mnie uczyła dzieci, ale z racji mojej pracy akademickiej i książki, którą Pan również miał w rękach, dziennikarze zwykli redukować naszą rodzicielską edukację do mnie, jako ojca.
Kim są dziś Pańskie dzieci?
Nasza droga była bardzo wyboista, głównie za sprawą obstrukcji urzędniczej. Dyrektor szkoły, a potem „kryjący” go pracownicy kuratorium i ministerstwa spowodowali, że mieliśmy trochę problemów. Dopuściliśmy się nawet wykroczenia, działając na zasadzie obywatelskiego nieposłuszeństwa, ale sądy przyznały nam we wszystkim słuszność. W aktach represji, system działał przeciwko nam i uniemożliwił dzieciom uzyskiwanie potwierdzeń ich wiedzy i umiejętności. W rezultacie córka i syn, dziś dobiegający trzydziestki, mają formalnie ukończone odpowiednio czwartą i trzecią klasę szkoły podstawowej i nic nadto, jeśli chodzi o polskie wykształcenie. Ukończyli za to amerykańską szkołę średnią i zdali amerykańską maturę. Problem rozwiązaliśmy w ten sposób, że nostryfikowaliśmy owe zagraniczne dokumenty i to pozwoliło im na wstęp do uczelni wyższych. Córka, Emilia, tymczasem zrezygnowała z tej możliwości. Prowadzi własne „Centrum Edukacji Domowej”, w którym naucza przez Internet dzieci uczące się w domu, a także stacjonarnie uczniów szkolnych, potrzebujących pomocy. Radzi sobie bardzo dobrze. Natomiast syn, Paweł, potrzebował studiów, by pracować jako „pedagog ulicy” w poznańskim stowarzyszeniu „Rezerwat”. Skończył pedagogikę, a od roku studiuje dodatkowo psychologię kliniczną.