WEHIKUŁ CZASU, CZYLI POZNAŃ A.D. 1870, część 2
W ubiegłym tygodniu przedstawiłem Wam pierwszą część relacji z podróży wehikułem czasu w przeszłość Poznania. Zdążyłem opublikować skrót rozmowy z arcybiskupem Ledóchowskim, a w dzisiejszym odcinku przedstawię relacje z rozmowy z trzema równie fascynującymi ludźmi związanymi z Poznaniem.
Po opuszczeniu Ostrowa Tumskiego, udałem się na Stary Rynek. Miasto wyraźnie już dusiło się w ciasnym pierścieniu fortyfikacji. Przed wałami widziałem szereg budynków z drewna i muru pruskiego. Wewnątrz obwarowań miasto prezentowało się już znacznie korzystniej, niż podczas mojej ostatniej wizyty dwadzieścia lat wcześniej. Dalej przeważała tu raczej niska zabudowa, choć już natrafiłem na kilka kamienic cztero- i pięciokondygnacyjnych, całkiem ładnych, z uporządkowaną fasadą, nawiązującą do renesansu. Prawdziwy boom budowalny nastąpi jednak dopiero za dwadzieścia lat.
Na Stary Rynek przybyłem w konkretnym celu. Była nim chęć odwiedzenia słynnej cukierni i winiarni Antoniego Pfitznera. Lokal Pfitznera cieszył się zasłużoną sławną, a uczęszczanie do niego uznano za patriotyczny obowiązek. Sam właściciel zawsze znajdował czas, aby zamienić kilka słów z klientelą. Miałem nadzieję, że i dla mnie znajdzie chwilkę, no i nie zawiodłem się.
Pan Antoni i jego firma
Antoni Pfitzner (1826 – 1887) wywodził się z rodziny bamberskiej. Wcześnie stracił ojca, a matka nie mając środków na kształcenie syna w gimnazjum, posłała go do nauki zawodu. Do pracy przyjął go Szwajcar Rudolph Vasalli, który prowadził cukiernię przy Starym Rynku. Tam młody Antoni wykonywał początkowo proste prace, a wreszcie nauczył się zawodu cukiernika. Swoje umiejętności poszerzył w cukierniach Warszawy, Wrocławia i Berlina. Po powrocie do Poznania, dzięki zaoszczędzonym pieniądzom i pomocy krewnych, kupił niewielki lokal przy ul. Wrocławskiej i założył tam cukiernię, oferując klientom szeroki asortyment ciast, tortów, czekoladek, likierów, syropów, itd. Wkrótce kupił cukiernię Vasalliego przy Starym Rynku, gdzie odbywał praktykę. Pfitzner przebudował piwnicę cukierni i urządził w niej winiarnię i skład win. Sprowadzał początkowo wyłącznie wina węgierskie, a później także niemieckie i francuskie. W wolnych chwilach, jeśli takowe posiadał, udzielał się także w polskich stowarzyszeniach przemysłowych. Zamówiłem więc kieliszek tokaju i poprosiłem pana Antoniego o krótką rozmowę.
Antoni Pfitzner. Miło mi panie, że zechciałeś odwiedzić mój zakład. Pochlebia mi wielce, że sława mojej cukierni szerzy się poza Poznaniem. Cóż jest lepszego nad to, kiedy człowiek może cieszyć się owocami swej ciężkiej pracy? Nie pochodziłem z bogatej rodziny, jak zresztą Cegielski i Marcinkowski, miałem jednak chęć do pracy i wpojone mi poczucie obowiązku. Pierwsze nauki odbyłem tu, w tym miejscu, u pana Vasalliego. Myłem podłogi, nosiłem drzewo, rozpalałem w piecach, szorowałem naczynia i obsługiwałem gości. Pierwszy wstawałem, ostatni się kładłem, ale nigdy nie powiedziałem słowa skargi na mojego pryncypała i jego rodzinę. Wiele się przy tym nauczyłem. Poznałem sekrety wypieku ciast i produkcji cukrów, a później wyruszyłem w świat na dalsze kształcenie. Otrzymałem wprawdzie wiele propozycji pracy, ale postanowiłem wrócić do mojego rodzinnego Poznania. Tu szybko stanąłem na nogi i stałem się niezależny. Do wszystkiego doszedłem własną pracą. Najpierw założyłem cukiernię przy Wrocławskiej, a teraz tu. Ludzi często pytają się, skąd u mnie pomysły na nowe produkta. Odpowiedź jest prosta: trzeba słuchać ludzi, jeśli chcą nowych cukrów i ciast, trzeba im je zrobić. Chcą raczyć się dobrym winem, trzeba spróbować gdzie są najlepsze, pojechać tam i je sprowadzić. A żeby ludzie wiedzieli, co u mnie nowego, nie można żałować pieniędzy na ogłoszenia w gazetach. Zbliża się 11 listopada, trzeba ogłosić, że w Pfitznera można kupić rogale, przed Bożym Narodzeniem strudle, a Wielkanocą mazurki i baby. Pytacie mnie, skąd taki wyborny węgrzyn, którym się raczycie. Może mi nie pani nie uwierzysz, ale z mojej własnej winnicy w Mád niedaleko Tokaju na Węgrzech. Po co kupować wina od pośredników i przepłacać, skoro samemu można kupić winnicę i robić takie wina, jakie się chce i w jakich klienci gustują. Ale, że goście nie tylko chcą węgrzyna pijać, sprowadzam więc wina także znad Renu i Mozeli. Ot i cała tajemnica. Jeśli chcemy zwyciężać z Niemcami i nie zatracić narodowości, musim wszystko robić lepiej i nie żałować pieniędzy. A teraz wybaczcie, muszę zamienić jeszcze kilka słów z innymi. Bywajcie w zdrowiu.
Wyszedłem z cukierni pana Antoniego, pokrzepiony rozmową z nim i oczywiście wybornym winem. Udałem się następnie na plac Wilhelma (ob. Wolności). Na afiszach rozlepionych w całym mieście dowiedziałem się, że w tych dniach wystąpi w teatrze miejskim (Teatru Polskiego jeszcze nie było), największa aktorka polska XIX stulecia – Helena Modrzejewska (1840 – 1909). Zagra jedną ze swoich najbardziej znanych kreacji, czyli odegra rolę Marii Stuart w sztuce Fryderyka Schillera pod tym samym tytułem. Oczywiście nie było już szans na zakup biletu na ten występ, ale udało mi się zamienić z nią kilka słów.
Oko w oko z Heleną Modrzejewską
Pochodząca z Krakowa Helena Modrzejewska zadebiutowała zaledwie kilka lat temu w teatrach galicyjskich, ale już zdobyła sobie sławę. Jej specjalnością były role w tragediach Szekspira, Schillera, Słowackiego, itd. Modrzejewska potrafiła bez reszty wczuć się w grane przez siebie role, dużo czytała o epokach historycznych, w których toczyła się akcja sztuk, w jakich miała występować. Dbała o każdy szczegół, godzinami ćwiczyła gesty, mimikę i głos. To była tajemnica jej sukcesu.
Po raz pierwszy Modrzejewska wystąpiła w Poznaniu w 1866 r. Poznała wówczas swojego przyszłego męża, Karola Chłapowskiego. Następnie odwiedziła Poznań rok później oraz w 1868 r. Podczas mojej wizyty w Poznaniu grono poznańskich działaczy społecznych podjęła decyzję o budowie stałego teatru polskiego w Poznaniu. W 1869 r. zliberalizowano przepisy dotyczące wystawienia sztuk teatralnych w językach innych, niż niemiecki. Polska prasa podchwyciła ten temat i rozpoczęła agitację na rzecz stworzenia teatru polskiego w Poznaniu. W tym samym roku powstała Komisja Tymczasowa na rzecz budowy teatru. W 1873 w. wmurowano kamień węgielny pod budowę budynku teatralnego, którego uroczyste otwarcie nastąpi w 1875 r. Wróćmy jednak do Heleny Modrzejewskiej.
Helena Modrzejewska. Nie mam zbyt wiele czasu na rozmowę, muszę się jeszcze przygotować do wieczornego spektaklu. Lubię zawsze sama wszystkiego doglądać. Ufam mojej garderobianej, ale dopóki nie sprawdzę, czy kostium jest przygotowany należycie, nie będę mogła skupić się na roli. Gram „Marię Stuart” już sama nie wiem, który raz, ale zawsze mam tremę, choć znam tę sztukę od podszewki. Publiczność jest tu wymagająca i niełatwo ją zadowolić. Poznańczycy znani są ze swej skrupulatności i dokładności, zatem i aktorzy muszą grać całą duszą, ja zresztą inaczej nie potrafię. Zanim po raz pierwszy wystąpiłam w roli Stuart, dużo o niej czytałam i starałam się zrozumieć jej osobowość i charakter, by ją jak najlepiej oddać. Wcześniej, kiedy grałam Ofelię spędziłam czas jakiś na cmentarzu. Jako Julia, ćwiczyłam długo upadki po przebiciu się sztyletem. Lubię występować w Poznaniu. Tu poznałam swego męża Karola, kiedy cztery lata temu po raz pierwszy przybyłam do Poznania. Już dwa lata później oświadczył mi się, a ja go przyjęłam. Publiczność poznańska spragniona jest własnej, narodowej sceny. Władze obecnego Teatru Miejskiego zawsze mogą nie zgodzić się na zagranie sztuki po polsku. Słyszałam jednak, że zamysł ten jest bliski realizacji. Liczę, że kiedy następnym razem tu przyjadę, będę mogła wystąpić już w polskim teatrze. Ufam, że Poznańczycy, znani z gospodarności, będą należycie kierować teatrem, co nie jest łatwym zadaniem. Aktorzy to ludzie kapryśni, zanadto wrażliwi i przekonani o swych niemal boskich talentach. Krytyki nie znoszą, uważając, że tylko hołdy im się należą. Publiczność zresztą także często jest kapryśna i nie zawsze skłonna dawać wyraz uwielbieniu dla aktorów. Teatr to zaś nie fabryka. Nie znam dyrektora teatru, który nie borykałby się z brakiem pieniędzy. Ale zostawmy to. Niezmiernie się cieszę, że mogę bywać w waszym pięknym mieście. Mam nadzieję, że jeszcze tu przyjadę. Teraz muszę już pana pożegnać. Pora przygotować się do przedstawienia.
Po spotkaniu z najwybitniejszą aktorką polską XIX stulecia, przyszedł czas, aby zejść na ziemię. Udałem się na kawę do hotelu Bazar. Tam wypatrzyłem starszego pana z charakterystycznymi wąsami, o nieco zmęczonej twarzy, w której odbijało się niezwykle aktywne, ale też niełatwe życie. Poprosiłem go o chwilę rozmowy, choć wiedziałem, że to człowiek wielce zajęty. Ku mojej radości, zgodził się poświęcić mi trochę czasu.
„Król chłopów”
Maksymilian Jackowski (1815 – 1905) to jeden z symboli pracy organicznej w zaborze pruskim. Pochodził z niezbyt zamożnej rodziny dzierżawcy majątku. Początkowo uczył się w Gimnazjum św. Marii Magdaleny, ale nauka mu nie szła i szkoły nie skończył. Sprawdził się jednak jako rolnik. Był jednym z najzdolniejszych uczniów generała Dezyderego Chłapowskiego w prowadzonej przez niego szkole rolniczej w Turwi. Pracował jakiś czas jako zarządca w różnych majątkach, ale wkrótce zapragnął przenieść się na swoje. Trafiła mu się dzierżawa, sęk w tym, że majątek znajdował się.. na Podolu. Spędził tam kilka lat, postawił gospodarkę na nogi, ale zatęsknił za rodzinnymi stronami i wkrótce wrócił do Wielkopolski. Za zaoszczędzone pieniądze kupił majątek Pomarzanowice niedaleko Pobiedzisk, jednocześnie rzucił się w wir pracy organicznej. Wcześniej, podczas powstania styczniowego, został komisarzem cywilnym na powiat średzki, za co trafił do więzienia. Sąd na szczęście uniewinnił go. Jackowski przeżył jednak osobistą tragedię. W bitwie pod Ignacewem zginął jego najstarszy syn Mieczysław. Wstąpił następnie do Towarzystwa Rolniczego, był współzałożycielem Centralnego Towarzystwa Rolniczego. Dziełem jego życia były jednak kółka rolnicze. W 1873 r. został patronem kółek rolniczych i sprawował tę funkcję do 1900 r. Chłopi zrzeszeni w kółkach uczyli się nowych metod gospodarowania, oszczędności i samodzielności. Nade wszystko jednak, sporo miejsca poświęcano na budzenie świadomości narodowej chłopów. Pogrzeb patrona Jackowskiego, zwanego królem chłopów w 1905 r. stał się wielką manifestacją patriotyczną.
Maksymilian Jackowski. Człowiek jest tak zabiegany łaskawy panie, że czasem ledwie mam czas na filiżankę kawy w Bazarze. Sprawy publiczne tyle czasu mi zajmują, żem mocno zaniedbał mój majątek w Pomarzanowicach. Wcześniej uczyłem się fachu pod okiem generała Chłapowskiego, któremu wiele zawdzięczam, choć obecnie dużo nas dzieli i nieraz ostro dyskutujemy z sobą. Generał przeciwny był naszemu powstaniu w Królestwie Polskim, a mnie nie mógł wybaczyć żem został komisarzem na powiat średzki i organizowałem pomoc dla walczących. Sam nie poszedłem, bom był za stary i do wojaczki się nie nadaję. Poszedł jednak mój pierworodny Mieczysław. Od dziecka marzła mu się wojenka. Nie raz w dzieciństwie mawiał, że żałuje, iż wcześniej się nie urodził i nie wziął udziału w walkach pod Napoleonem, albo w wojnie 31 roku. Poszedł zatem i nawet nie śmiałem go zatrzymać. Poszedł i zginął, ale taka żołnierska dola… No nic, mówić trudno mi o tem. Najlepszym lekarstwem na smutki jest praca, a tej u nas nie brakuje. W samym tylko Centralny Towarzystwie Gospodarczym dla Wielkiego Księstwa Poznańskiego roboty co nie miara. Dyskusje, przekonywanie chłopów i szlachtę do nowych upraw, do hodowli owiec bardziej wełniastych, czy mocniejszych koni, albo lepszego bydła. Szlachta nasza bardziej otwarta na zmiany, ale chłopi nie bardzo, a przecież oni są solą tej ziemi. Chłop nasz opieki z naszej strony wymaga. Nie tylko trzeba go uczyć jak prowadzić gospodarstwo, aby ono zysk przynosiło, jak oszczędzać, a pieniądze na nowe narzędzia i ziarno przeznaczać, a nie wódkę. Trzeba wśród nich też miłość ku ojczyźnie budzić. Chłopi nasi są pracowici i uczciwi, ale nie zawsze chcą nas słuchać. Dla nich pan to pan i nie bardzo nam ufają. Żeby chłopi cię szanowali, trzeba ich słuchać, zrozumieć i nie przekonywać na siłę, tylko przykłady dawać, wtedy zaufają. Dobrym pomysłem są kółka rolnicze, choć na razie mało ich, niektóre istnieją tylko na papierze. Tu jednak upatruję najlepszej drogi ku poprawie doli chłopskiej i podniesienia ich świadomości narodowej. A też wybaczcie panie, obowiązki wzywają.
Moja wizyta w Poznaniu 1870 roku dobiegła końca. Wehikuł odstawiam do garażu, ale za jakiś czas znowu wyruszę na wycieczkę w przeszłość Poznania. Myślę, że pojawię się tu za dwadzieścia lat, czyli w 1890 r., kiedy to Poznań z wolna przekształcił się z miasta garnizonowego w nowoczesną metropolię.
Kilka słów wyjaśnienia
Oczywiście wszystkie spotkane przez mnie osoby, to postacie historyczne i teoretycznie z każdą z tych osobistości można było porozmawiać w 1870 r., no może z jedynym wyjątkiem. Co do Heleny Modrzejewskiej, to pozwoliłem sobie na małe kłamstewko, które, mam nadzieję mi wybaczycie. Helena Modrzejewska rzeczywiście wystąpiła kilka razy w Poznaniu, ale miało to miejsce w latach: 1866, 1867, 1868, 1880, 1890, 1895 i 1903. Jak widać, aktorka często występowała w Poznaniu, ale nie było jej w tym mieście w 1870 r. Niemniej, nie mogłem sobie odmówić spotkania z tą wybitną aktorką podczas swojej wizyty w Poznaniu.