WEHIKUŁ CZASU, CZYLI POZNAŃ A.D. 18.10, CZĘŚĆ 2
Zapraszam do lektury drugiej części relacji z wyprawy wehikułem czasu w przeszłość Poznania, a konkretnie do roku 1810. Poznamy kolejne osoby, które udało mi się tam spotkać i które zgodziły się na rozmowę.
Poznań w 1810 r. tętnił życiem. Na ulicach spotykało się żołnierzy francuskich, polskich i saskich (Saksonia była sojusznikiem Napoleona). Oprócz nich do miasta tłumnie zjeżdżała szlachta i arystokracja, zwłaszcza w miesiącach jesiennych i zimowych. W kawiarniach i na salonach panowie dyskutowali o sytuacji politycznej w Europie, narzekali na ciągłe rekwizycje i rozmaite daniny na rzecz wojska, a także liczyli straty związane z blokadą kontynentalną Anglii, którą zarządził Napoleon. Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło. Brak zamorskich towarów zmuszał do poszukiwania zamienników. Cukier z trzciny cukrowej zastępowano cukrem z buraka cukrowego, którego poznańskie wkrótce stanie się jednym z najważniejszych producentów.
Książę Antoni
Wśród arystokracji odwiedzającej Poznań, spotkałem księcia Antoniego Henryka Radziwiłła (1775 – 1833), w przyszłości pierwszego i zarazem ostatniego namiestnika Wielkiego Księstwa Poznańskiego. Książę słynął ze swych zainteresowań kulturalnych, a szczególnie lubił muzykę. Sam grywał na kilku instrumentach i komponował. Przyjaźnił się z Beethovenem, Chopinem, Mendelsohnem i innymi przedstawicielami świata artystycznego. Ojcem księcia Antoniego był wojewoda wileński Michał Hieronim Radziwiłł, niegdyś członek konfederacji targowickiej, opłacany przez Rosję. Antoni zapoczątkował pruską linię Radziwiłłów. W 1796 r. poślubił księżniczkę Fryderykę Dorotę Luizę Hohenzollern, córkę księcia Ludwika Ferdynanda, najmłodszego brata króla Prus Fryderyka II Wielkiego. Małżeństwo Radziwiłła z członkinią pruskiego domu panującego zdecydowała o orientacji politycznej księcia i jego potomków. Początkowo zdziwiła mnie obecność księcia Antoniego w Poznaniu, ale z drugiej strony, pomiędzy Prusami a Francją panował akurat pokój, ponadto książę posiadał dobra w wielkopolskich Przygodzicach. Niełatwo było uzyskać audiencję u księcia, ale w końcu się udało.
Książę Antoni Radziwiłł. Będąc w Przygodzicach umyśliłem do Poznania się udać, aby języka zasięgnąć i z obywatelstwem się spotkać, aby dowiedzieć się co tu mówią i jakie panują nastroje. Przekonałem się, że obywatelstwo samo nie wie, co myśleć i robić. Synów do wojska posłali aby w gwardii cesarskiej służyli i tym sposobem samego cesarza sobie pozyskać mogli. Ale i Berlina i Petersburga z oczu nie tracą. Mnie pytają, co tam król nasz Fryderyk Wilhelm III zamierza. Pokój czy wojna z Napoleonem się gotuje? Książę Czartoryski szlachtę chciał ku carowi Aleksandrowi nakłonić, ale i to się nie udało. Ja nie ukrywam, że wiernie przy królu pruskim staję i radbym obywatelstwo nasze ku monarsze temu nakłonił, ale tu teraz wszyscy w Napoleona wierzą. Jeśli mu się jednakoż noga powinie, a w końcu tak się stanie, to zaraz będą ku obcym dworom się skłaniać. Widzieliście panie Poznań? I cóż, źle pod panowaniem pruskiem miasto to się rozrosło? Wypiękniało, rozbudowało się, ulice szerokie, mieszkańców przybyło, a toż przecie zasługa rządów króla pruskiego i urzędników jego. Jam Polak, Rzeczpospolitą pamiętam, żal, że kraj w niewolę popadł, ale przecież z silniejszymi w zawody brać się nie można, kiedy samemu siły się nie ma. Może kiedyś kraj ten z grobu powstanie, ale nie Napoleon to sprawi. Nam trzeba myśleć o przyszłych czasach. Ale dość już o polityce. Kiedym z Przygodzicach bawił, obejrzałem dobra moje i ziemie sąsiednie. Często na polowania też tam chodziłem i powiem wam, że takich lasów jak tam, nigdzie nie uświadczysz. Umyśliłem zbudować tam pałac myśliwski. Wybrałem już miejsce takie, niedaleko Ostrzeszowa. Nie wiem, czy wiecie, dla mnie nic piękniejszego, nad muzykę nie ma. Dzień w dzień, choć czasu mało, ale zawsze choćby godzinę lub dwie na skrzypcach lub gitarze grać lubię. A i od czasu jakiegoś muzykę do „Fausta” komponuje. Może kiedyś uda mi się ją skończyć. Ale teraz już pożegnać was muszę, bo starosta Michał Mycielski raczył na obiad prosić.
Książe Radziwiłł sam chyba jeszcze nie przypuszczał, jaka przyszłość go czeka. Co prawda, jako namiestnik Wielkiego Księstwa Poznańskiego w latach 1815 – 1830 niewiele miał do powiedzenia, ale zasługi księcia i jego małżonki dla kultury poznańskiego były nie do przecenienia. Postanowiłem teraz poznać „zwykłych” poznaniaków, a nie tylko elitę, więc udałem się do na Wzgórze św. Wojciecha, jednego z moich ulubionych miejsc w Poznaniu.
Józef Marcinkowski ze Świętego Wojciecha
Miałem niesamowite szczęście. Na wzgórzu spotkałem dość majętnego i, jak się okazało, bardzo zaradnego mieszczanina, Józefa Marcinkowskiego. Pan Marcinkowski był niezwykle zajętym człowiekiem, ale zgodził się wypić za mną kufel piwa w pobliskiej gospodzie i porozmawiać o swoim życiu.
Józef Marcinkowski. O czym tu panie mówić, moje życie lekkim nie jest, ale narzekać byłoby grzechem. Imałem się różnych zajęć Wprzódy wziąłem kawałek ziemi z arendę [dzierżawę – M.B.], ale obrabianie roli nie szło mi, więc terminowałem u szewca, ale i to grosza dużego nie przyniosło, więc wóz sobiem sprawił i służyłem za furmana, a to już grosz lepszy i po robocie piwo warzyłem, a teraz widzicie panie, ta karczma, w której piwo pijem, do mnie należy. Duża ona nie jest, ale pozwala rodzinę utrzymać. Za pieniądze odłożone i zapisy różne po rodzinie, kupiłem dwa domy, nie licząc tego tu na Świętym Wojciechu, w którym żyjem. Jeden jest przy Szkolnej, a drugi przy Butelskiej [Woźnej – M.B.] ulicy. Tak wiec widzicie panie, że źle nam się nie powodzi, a nawet pomiędzy sąsiady za bogaczy uchodzim. Gromadka nasza spora, krom mnie i żony mojej Agnieszki, liczy jeszcze dwóch synów mam i trzy córki. Z synów jeden największą naszą nadzieją jest. Ledwie lat dziesięć liczy ten nasz Jan Karol, którego Karolkiem nazywamy, a już widać, że mądry, uczynny, pracowity i dobry chłopak z niego. Szkołę elementarną ukończył, a w tym roku do szkoły departamentowej go posyłamy, aby dalszą naukę pobierał. Już jako pachole ledwie od ziemi odrosłe, czytał, liczył a ciekawość świata u niego tak wielką była, że matka z ojcem zaspokoić jej nie byli w stanie. Przy tym uczynny wielce, zawsze skory do pomocy matce i ojcu, ale on nie do karczmy i furmanienia stworzony. Mnie się widzi, że nauczycielem, księdzem, jurystą albo medykiem będzie. Pókim żyw, pieniędzy mu na naukę skąpił nie będę. Ale teraz żegnam was panie, bo czas na mnie. Robota pali, a żona moja nie lubi, kiedy przy piwie czas tracę. Żegnam was panie a zajdźcie jeszcze do nas. Nie muszę oczywiście mówić, że owy Karolek, to sam Karol Marcinkowski, w przyszłości lekarz i społecznik, jeden z twórców i prawdziwy symbol wielkopolskiej pracy organicznej.
Dzieje własne pani Wirydianny i osób postronnych
Po rozmowie z ojcem wielkiego Wielkopolanina, wróciłem do centrum Poznania. Tu po raz kolejny szczęście się do mnie uśmiechnęło, a to za sprawą pani Wirydianny z Radolińskich primo voto Kwileckiej secundo voto Fiszerowej (1761 – 1826), utalentowanej pisarki, bystrej obserwatorki i nieco złośliwej komentatorki życia publicznego końca XVIII i początków XIX w. Jej pamiętnik Dzieje moje własne i osób postronnych. Wiązanka spraw ciekawych, poważnych i błahych, to wspaniała kronika życia elit ostatnich lat I Rzeczpospolitej, a także galeria niezwykłych postaci tamtych czasów. Pani Wirydianna znała osobiście króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, króla Francji Ludwika XVIII, kiedy ten mieszkał przez kilka lat w Warszawie, a także księcia Józefa Poniatowskiego, gen. Jana Henryka Dąbrowskiego, Tadeusza Kościuszkę, króla Prus Fryderyka Wielkiego, Józefa Wybickiego i wielu innych. Swój znakomity pamiętnik zaczęła pisać dopiero w 1823 r., a więc na trzy lata przed śmiercią. Wirydianna mieszkała na stałe w Warszawie, gdzie przeniosła się w czasie separacji z pierwszym mężem. Czasami jednak przyjeżdżała do Wielkopolski, odwiedzając krewnych i znajomych. Akurat w tym celu bawiła w Poznaniu.
Wirydianna Fiszerowa. Dobrze jest przyjechać w rodzinne strony i odpocząć nieco od hałaśliwej Warszawy. Urodziłam się w Chobienicach, wspomnienia żywe zachowałam także i z Rogalina. Dużo nas tam w Chobienicach mieszkało, aż dziw, żeśmy się nie udusili w ścisku. Krewni, rezydencji i pociotki uwieszeni pańskiej klamki i szukający łatwego chleba. Późno mnie za mąż wydali, bo liczyłam sobie lat 27, a to przyznać musicie, staropanieństwem trąci, ale szczerze powiem waćpanu, że męża mojego pierwszego, Antoniego Macieja Kwileckiego aniołem nazwać nie było można. Życie mi struł niemiłosiernie, do majątku ręki nie miał, za to do wina, i owszem. Rzadko wstawał przed południem, rzadziej jeszcze trzeźwym chodził. Kiedy już sobie jawną kochanicę wziął i to ze wsi naszej, tedy wyjechałam do Warszawy z dziećmi i rozwiodłam się. Mówili mi, że toć tylko mężczyzna i wiele im wybaczyć trzeba, a małżeństwo święta rzecz. Jam jednak nie święta i nie zamierzałam życia z kimś takim dzielić. Nie byłam pierwsza ani ostatnia, która o rozwód wystąpiła, przeto wstydzić się nie mam czego. Sam cesarz Napoleon najlepszym przykładem jest. W Paryżu miał żonę jedną, teraz ma drugą, a kochanek nie zliczysz. Pięknym go nazwać nie można, ale czyż władza sama z siebie uroku mężczyźnie nie dodaje? Walewska i inne dały się wziąć na ten lep. Walewska męża ma starego, tedy nie ma czego się dziwić, a zasługi dla kraju z tego romansu mogą być jeszcze większe, niż obecnie, choć Kościuszko stale do mnie piszę, byśmy mu nie ufali. Poczciwy Tadeusz…, jakem go poznała lat temu blisko dziesięć, wydał mi się kimś nie z tego świata, niby półbóg, heros co najmniej, nie zaś człowiek. Zawarliśmy przyjaźń serdeczną, która do dziś trwa, choć nie widzimy się i jeno listy mogą o tej przyjaźni świadczyć. Słyszałam, że wielu nas o romans już podejrzewało, ale to plotki tylko. Cztery lata temu powtórniem wyszła za mąż. Wybrankiem mym został jenerał Stanisław Fiszer, człowiek dobrego serca, dużo ode mnie młodszy, co nieczęsto się zdarza. Kiedyśmy ślub brali, przysięgał, iż nigdy już munduru nie włoży, a nosił go już od lat wielu, jak żołnierz w wojnie z Rossyią w obronie Konstytucyj trzeciomajowej, później pod Kościuszką, a wreszcie w Legionach pod Dąbrowskim. Ledwo jednak przyrzeczenie złożył, wnet wieść się rozeszła, że Prusaki pobite i Napoleona z Dąbrowskim wnet ujrzeć będzie można, tedy siadł na koń i w pole ruszył. Zwolniłam go z tej przysięgi, bo kiedy w mężczyźnie dusza żołnierska siedzi, to żadna kobieta go do pieleszy domowych nie namówi.
Długo i bardzo przyjemnie spędziłem czas w towarzystwie pani Wirydianny, ale pora była ruszyć znowu na miast i poznawać kolejnych bohaterów tamtych dni.
W tych dniach, o czym już wspomniałem, do Poznania zjechało wielu przedstawicieli szlachty i arystokracji wielkopolskiej z rodzinami i bez nich. Ze swego majątku w Miłosławiu przyjechał Józef Mielżyński z żoną Franciszką z Niemojowskich i synami: jedenastoletnim Maciejem i sześcioletnim Sewerynem, w przyszłości znanymi działaczami społecznymi i politycznymi, którzy mają w Poznaniu własną ulicę. Towarzyszył im guwerner małych Mielżyńskich, zaledwie dwudziestoletni Francuz, Jan Baptysta Motty. Motty otrzymał „wychodne” na kilka godzin. Postanowiłem z tego skorzystać i poprosić go o chwilę rozmowy.
Protoplasta rodziny wielkopolskich Francuzów
Jan Bapysta Motty był założycielem słynnej i wielce zasłużonej poznańskiej rodziny, wywodzącej się z Francji. Jego ojciec Jean był oficerem kawalerii. Jan Baptysta został oddany rodzinie Mielżyńskich pod opiekę w 1805 r. Rok później osiadł wraz z tą rodziną w Miłosławiu i został guwernerem synów Józefa Mielżyńskiego, wspomnianych już: Macieja i Seweryna. W 1812 r. ten przyrodnik-samouk, przeniósł się do Poznania, gdzie objął posadę w szkole departamentowej, przekształconą później w gimnazjum im. św. Marii Magdaleny, gdzie uczył przyrody i języka francuskiego. Ożenił się z Apolonią Herwig, z którą miał troje dzieci, dwóch synów: Marcelego, w przyszłości także nauczyciela, działacza społecznego, a przede wszystkim autora słynnych Przechadzek po mieście i Listów Wojtusia z Zawad, nieocenionych źródeł do dziejów Poznania w XIX wieku. Drugim synem był Stanisław, późniejszy poseł do parlamentu pruskiego, działacz wielu organizacji społecznych. Jan Motty miał także córkę Walentynę, która w przyszłości wyjdzie za mąż za Hipolita Cegielskiego. Jan był nauczycielem młodego Cegielskiego w gimnazjum św. Marii Magdaleny. Oto czego dowiedziałem się od pana Jana Baptysty, który mówił już całkiem płynnie po polsku, choć z wyraźnie francuskim akcentem.
Jan Baptysta Motty. Nie mam za wiele czasu, monsieur, muszę wracać do obowiązków wychowawcy synów mego protektora, a jeszcze chcę kupić książek nieco, które o naukach przyrodniczych traktują. Szczęściem, w Poznaniu łatwiej o dzieła Linneusza i innych światłych przyrodników. Żałuję, że nie mogę zgłębiać nauk w uniwersytecie, ale życie moje tak się właśnie potoczyło. Mój protektor życzy sobie, abym synów jego uczył raczej francuskiego, dobrych manier i fechtunku, choć z tym ostatnim miernie sobie radę daję. Wolę książki i spacery po lasach i polach, nieźli szablę. Starszy panicz Maciej, wielce rozsądnym jest chłopcem. Młodszy Sewery liczy sobie ledwie lat 6, zatem więcej baczenia na niego matka i niania mają, niż ja, choć i on czasem przysłuchuje się naszym lekcjom z paniczem Maciejem, a nawet sam jakiegoś słówka francuskiego lubo łacińskiego nauczy się, po czym biega po domu i w kółko je powtarza. Dobrzy to chłopcy i wyjdą na ludzi. Dobrze mi tam w miłosławskim dworze, ale serce wyrywa się do innych zajęć. Wiele bym dał za możność pracy naukowej, obcowania z książkami i życia pomiędzy ludźmi o podobnych jak ja pasjach. Może kiedyś to się spełni. Teraz, kiedy żyjem w niespokojnych czasach, młodzi mężczyźni sposobią się raczej do szabli i konia, a nie do zielników, ale cóż ja na to poradzę. Muszę już kończyć monsieur, bywajcie zdrowi, musze jeszcze odwiedzić trzy składy z książkami, a później udać się z rodziną mojego protektora na wizyty, które raczą oni składać po znaczniejszych domach.
Pozostałem jeszcze jakiś czas w Poznaniu, zwiedziłem miasto i porozmawiałem z jeszcze z kilkoma mieszkańcami grodu Przemysła, reprezentujących różne grupy społeczne i zawody. Opisy wszystkich ludzi, których spotkałem, mogłoby znużyć Czytelników, dlatego ograniczyłem się jedynie do tych pięciu osób, wyżej wspomnianych. Pora pożegnać Poznań, miasto żyjące nadzieją na rychłe wyzwolenie całego kraju przywrócenie dawnej Rzeczpospolitej. Niestety, dwa lata po mojej wizycie Napoleon wyruszył przeciw Rosji, nazywając ten konflikt „wojną polską”. Ale „Wielka Armia” cesarza okazała się bezsilna wobec rosyjskiego mrozu. Odwrót z Moskwy zmienił się w wielką klęskę, po czym przyszły inne, a w rezultacie cesarz przegrał i skończył na Wyspie św. Heleny, zagubionej pośrodku Atlantyku. Decyzją kongresu wiedeńskiego z lat 1814 – 1815, Poznań i duża część obecnej Wielkopolski powróciła pod władzę Prus jako Wielkie Księstwo Poznańskie. Ale tu już inna historia. Wrócimy jeszcze do Poznania za kilkanaście lat, kiedy Poznań stanie się centrum rodzącej się pracy organicznej.
Nie muszę oczywiście dodawać, że cała piątka opisana w obu tekstach to postacie historyczne.