WEHIKUŁ CZASU, CZYLI POZNAŃ A.D. 1580 CZĘŚĆ II
Zapraszam na drugą część relacji z wyprawy wehikułem czasu w przeszłość Poznania.
Wielebny pastor Piotr Dambrowski
Jak już wspomniałem, w Poznaniu w 1580 roku trwał nieustanny ferment religijny, jednakże reformacja zaczęła się już cofać pod naporem kontrreformacji. Część protestanckich rodzin szlacheckich, które otaczały opieką poznańskich ewangelików wymarła, bądź ich przedstawiciele przechodzili na katolicyzm. Sam patrycjat niechętnie patrzył na tę szlachecką protekcję nad protestantami, obawiając się nadmiernej ingerencji szlachty w sprawy miasta. Pospólstwo miejskie raziła surowy wystrój protestanckich świątyń, uproszczenie i zredukowanie wielu obrzędów, a także ich rezygnację z kultu Matki Bożej i świętych. Kupcy powracali do Kościoła katolickiego, bo bycie ewangelikiem w sytuacji, w której zwyciężała katolicka kontrreformacja, przestawało się opłacać. Nie mniej jednak, protestanci dalej stanowili liczącą się siłę w mieście. Zresztą, zapytałem o to pastora i konseniora poznańskiej gminy luterańskiej, ks. Piotra Dambrowskiego. Skoro rozmawiałem już z rektorem kolegium jezuickiego, to teraz, zgodnie ze starożytną maksymą: audiatur et altera pars, trzeba porozmawiać też z drugą stroną tego religijnego konfliktu.
Piotr Dambrowski: Niełatwo panie głosić prawdziwą wiarę w Poznaniu. Wprawdzie miasto bogate i ludne jest, aleć mieszczanie więcej o kiesę dbają nieźli o zbawienie duszy. Kędy handlują z katolikami, ciż niechętnie widzą ich ewangelikami, stąd wolą wierności papieżowi dochować, nieźli wiarą nieskalaną, bo od samego Chrystusa pochodzącą, wyznawać. Papiści nie próżnują i radzi byliby nas wypędzić z miasta, ale my na to nie pozwolim. Konfederacyja warszawska nas chroni, a i król miłościwy Stefan, przychylny nam wielce i pokoju religijnego dochować zamiaruje. Na opiekę szlachetnego pana wojewody Stanisława Górki liczyć możem, a i na innych możnych panów, który wiarę naszą podzielają. Biskupowi jednakowoż i katolickim księżom spokój naszej gminy nie w smak jest. Owóż, sprowadzili oni do miasta owych wilków w owczej skórze, jezuitów przeklętych. Ciż kłamliwie nas pomawiają, młódź namawiają do bójek i tumultów przeciw nam. Szkołę tu nawet założyli i tam nauki swe głoszą, a uczniom papieską naukę do głowy wkładają. Darmo błagamy naszych braci w wierzę, iżby synów swych tam nie posyłali, ale oni słuchać nas nie chcą i prawią, że jezuici w naukach wszelkich biegli i opłat żadnych nie pobierają. Przeto ze szkoły tej papiści wychodzą i w nienawiści mają naszą wiarę prawdziwą. Łacniej byłoby młódź na nasze uniwersytety wysyłać do Saksonii, Prus, lubo gdzie indziej, aleć toż kosztuje, a bracia nasi skąpią grosza. Wolą tedy do jezuitów ich posyłać. Jezuici przeklęci prawią, że wszystko czynią „ad maiorem Dei gloriam” [na większą chwałę Bożą – M.B.], jako zawołanie ich zakonu nakazuje, aleć Bóg z nami jest, a nie z papistami. Żegnajcie panie, a com wam powiedział, rozważcie.
Pożegnawszy pastora, udałem się na rynek, bo dziś akurat był dzień targowy. Co mnie urzekło, to niezwykła mozaika ludzi i języków, którą można było tam spotkać. Widziałem Niemców, Litwinów, Rusinów, Żydów, Włochów, Szkotów, Greków i Ormian. Poznań jawił się tu jako miasto kosmopolityczne, otwarte na północ i południe, wschód i zachód. Część cudzoziemców osiedliła się tu na stałe. Podczas zwiedzania targowiska i okolicznych kramów, poznałem kupca ormiańskiego, Daniela Ormenę i postanowiłem zamienić z nim kilka słów. Warto dodać, że Ormianie znaleźli się w Polsce po zajęciu Rusi Halickiej w XIV wieku. Ich główne ośrodki znajdowały się we Lwowie i Kamieńcu Podolskim. Wkrótce zdominowali handel Rzeczpospolitej ze Wschodem, a także parali się produkcją dywanów i złotnictwem. Wielu z nich było ludźmi świetnie wykształconymi, znającymi języki wschodnie, stąd pracowali na dworach królów i magnatów jako tłumacze, oraz brali udział w oficjalnych poselstwach. Działalność handlowa i rzemieślnicza Ormian przyczyniła się do zamiłowania szlachty polskiej do orientalnych strojów, ozdób i broni. Ale oddajmy głos Danielowi Ormenie.
Daniel Ormena: Przybyłem to panie z Kamieńca Podolskiego i od lat sześciu już w tym mieście zamieszkuję. Prowadzę skład towarów, które bracia nasi ze Wschodu przywożą. U mnie panie kupić możecie tkaniny przednie, których i na sułtańskim dworze nie znajdziecie, a takoż szable piękne, kobierce, wino, korzenie i frukta słodkie. Karawany braci naszych docierają na Krym, do Konstantynopola, Syrii, Egiptu, Persji, na nawet do Indii dalekich. W każdym porcie, mieście i na traktach spotkacie panie Ormian. Powiadają, że Greka Żyd jeno przechytrzyć może, a Żyda – Ormianin. Towary nasze wielce panom szlachcie do gustu przypadły. Szable, których rękojeście zdobne w drogie kamienie i złoto, niejeden pan z dumą przy boku swym nosi, szlachcianki zasie rade w tkaniny wschodnie się przyozdobić. Gdy na uczcie mięsiwo naszymi korzeniami przyprawią, alboć frukta podadzą, wtedy poważanie wśród innych mieć będą. Nie tylko wszak kupiectwem trudnimy się. W każdym mieście na Wschodzie faktorie nasz są, jako wam rzekłem panie, przeto wiemy wszystko, co się tam dzieje. Królowie polscy wielce nam przychylni, przeto i my potrafim się odwdzięczyć. Przesyłamy tedy wieści, czy aby Tatarzy nie ruszają się ze stepów i ku granicom Rzeczpospolitej nie idą, a to czy hospodar wołoski, alboć mołdawski nie wącha się z inszymi wrogami kraju tego, a to czy sułtan wreszcie nie nakazuje wojskom swym w Adrianopolu zbierać się i na wyprawę nie rusza. Nic przed nami nie ukryje się. Nim atrament na sułtańskim dekrecie wyschnie, już wie o tym król jegomość. Takoż ludzie nasi języki wszelkie wschodnie znający, pomoc wielką posłom Rzeczpospolitej służą. Król za to opiece nas ma, handlować pozwala i wiarę naszą wyznawać, a wiara nasza starożytna jest, choć od rzymskiej inna [Armenia, jako pierwsze państwo na świecie, uznało chrześcijaństwo za religię państwową już w 301 roku – M.B.]. Tedy w pomyślności wielkiej żyjem, a Rzeczpospolitą za matkę swą uznajemy. Żegnam was panie, bo robota pali, a już mnie tam, jak słyszę, wołają. Bywajcie zdrowi!
Poznań, jako duże i ruchliwe miasto, musiało mieć służbę, utrzymującą porządek, łapiącą przestępców, pilnującą więźniów i bram miejskich, dbającą o przestrzeganie prawa, przeciwdziałającą tumultom, itd. Oczywiście Poznań, jak inne miasta, posiadał własną straż miejską. Na jej czele stał kapitan, choć nadzór na całością służb pilnujących porządku i bezpieczeństwa w mieście sprawował specjalny urzędnik zwany hutmanem. Nadzorował on straż miejską, zarówno jej dzienną, jak i nocną zmianę, sprawował nadzór nad katem, zarządzał służbą przeciwpożarową, powierzano mu klucze do bram miasta oraz sprawował funkcje sądownicze w drobnych sprawach itp. W chwili, kiedy odwiedziłem Poznań, urząd hutmana sprawował pan Bartłomiej Schultz. Udało mi się porozmawiać z nim chwilę, choć w związku z targiem, miał pełne ręce roboty.
Bartłomiej Schultz: Oj tak panie, roboty u mnie co niemiara. W dni targowe o tumulty nietrudno. W czas ten moc łazęg, złodziejaszków i inszych łotrów do miasta zjeżdża. Mieszczanie, kupcy i szlachta skarżą się, że sakiewki im giną, karczmarze, że obcy za jadło i napitek nie płacą, a jeszcze do bójki z inszymi skorzy. Nie tylkoć wszak prostaczki za łby się chwytają. Nawet i panowie szlachta stare zatargi sobie przypomniawszy, wnet do szabel sięgają, nierzadko tęgo sobie popiwszy. Później zasię badać trzeba kto winien i winnych ukarać. Ludzi w straży mamy niewielu, a w czas targu, ludzi prawie dwa razy tyle, co zwykle w mieście zamieszkuje. Wszystkich wszak się nie upilnuje. Nie tylko w dni takie, jako dziś robota pali. Tu nigdy spokoju niema. Boć to i uczniowie szkoły ojców jezuitów tumulty z heretykami wszczynają, a to Żydów napastują, a rektor broni ich i sam prawi, że karę wymierzy, wszelka na pogrożeniu palcem kończy się. W tu jeszcze więźniów w lochach ratuszowych i w wieżach bram pilnować trza, oko mieć baczenie, czy dziewki przedajne, które mężów kuszą, wpisane do miejskich regestrów są i do kasy miejskiej procenta z procederu swego płacą, bo jak nie, to pod pręgierz je sprowadzić trzeba, kat je z batem wysmaga, a potem z miasta je wyganiamy. Więcej jednkoż łotrów tu siedzi, nieźli strażników z halabardami. Ciż zasię nie tylko w dzień, aleć i nocą porządku pilnować potrzeba. Musim jeszcze mieć baczenie, czy aby gdzie w grodzie ogień nie wybuchł, boć miasto całe zgorzeć może. Teraz zasię panie odejść pozwólcie, bo już słyszę tumult, lubo burdę. Bywajcie zdrowi!
Podczas jarmarku spotkałem bogatą patrycjuszkę, panią Barbarę Suszkową, żonę Wojciecha Suszki, kupca i burmistrza poznańskiego. Nie miała zbyt wiele czasu, ale poświęciła mi kilka chwil.
Barbara Suszkowa: Czasu za wiele nie mam, bo to wiecie panie, jarmark, a dziś na wieczerzę przychodzi do domu mojego możny kupiec Mikołaj Werner z Wrocławia, mający jakoweś interesa z mężem moim, wszak godnie go przyjąć wypada. Najprzedniejszą strawę przysposobić trzeba, wina, a służbę przypilnować, boć ta gnuśna jest i nieuważna. Jak tylko raz się ją z oczu spuści, nuż mięso przypalą, piwniczkę opróżnią i gotowi jeszcze okraść i familię przed sąsiadami obmówić. Wszak wszystko na mej głowie. Mąż mój poważanie w mieście ma jako burmistrz i rajca od lat wielu, aleć dobrze wiem, że jak tylko zemrzeć mu przyjdzie, przeto jego rodzina czy prędzej będzie mnie chciała z majątku wyzuć, a wówczas tylkoć u dzieci łaskawego chleba i przytuliska na stare lata szukać. A jeśliby dzieci me na powrót nie chciały mnie przygarnąć, tedy jeno za klasztorną furtą przyjdzie schronienia szukać. Córki moje już dawno za mąż wydane, jeden syn sukcesję po ojcu przejmie, drugi na naukach jeszcze, a trzeciemu, wojaczka zapachniała i do wojska uciekł, chcąc pod królem Stefanem z Moskalem wojować. Mąż mój wielce zły jest nań, ja jednakoż modlę się o jego powrót bezpieczny. Niełatwo jest żyć niewiastom w tych czasach, choć narzekać nie mogę. Poważanie w mieście mamy, interesa, chwalić Boga, dobrze idą i niczego nam nie braknie. Byle mój najmłodszy żyw wrócił z onej wojny. A teraz panie kończyć już muszę, bo czasu mało, a tyle jeszcze robić potrzeba. Żegnajcie!
Kilka słów wyjaśnienia
Przedstawiłem tu rozmowy z siedmioma osobami, reprezentującymi barwne lata osiemdziesiąte XVI wieku. Trzy z nich, to postacie autentyczne, mam tu na myśli ks. Jana Konarskiego, rektora kolegium jezuickiego, Jana Baptystę Quadro z Lugano, architekta i twórcę ratusza oraz pastora Piotr Dambrowskiego. Pozostali, to postacie fikcyjne, choć rzeczywiście burmistrzem Poznania w 1580 roku był Wojciech Suszka, ale nie dotarłem do informacji o jego żonie. Barbara, to jedno z najpopularniejszych imion kobiecych tamtych czasów, więc niewykluczone, że miała właśnie tak na imię. Ormianin Daniel Ormena pochodzący ze Lwowa, rzeczywiście prowadził interesy z Poznaniem, ale żył kilkadziesiąt lat przed naszą opowieścią. Wiele z kwestii, które wypowiedzieli nasi bohaterowie, to nie fikcja. Mam nadzieję, że choć w części przywołałem atmosferę tamtych lat.