KTO ZYSKUJE, A KTO TRACI NA WYLUDNIANIU POZNANIA
Niedawno na facebooku przytaczałam dane GUS pokazujące, w których częściach Polski przybyło, a w których ubyło mieszkańców. Poznań jest jednym z miast, w którym procesy odpływu ludności są szczególnie wyraźne.
Z opublikowanej na początku roku prognozy GUS wynika, że już za kilkanaście lat Poznań straci rangę półmilionowego miasta, a w ciągu najbliższych 35 lat liczba jego mieszkańców spadnie z 548 tys. do nieco ponad 400 tys. Na pewno powody do zmartwienia będą mieć poznańscy radni - jeśli liczba mieszkańców spadnie poniżej 500 tys., to liczba radnych zostanie pomniejszona z 37 do 34 osób. To jednak tylko ciekawostka:)
To, co charakterystyczne dla Poznania to fakt, że w 2015 roku stracił on 3,3 tys. mieszkańców, ale kosztem powiatu poznańskiego, gdzie zanotowano wzrost o 7,1 tys. osób. W Poznaniu zostają osoby starsze - do powiatu przeprowadzają się ludzie młodzi.
Rozumiem troskę władz Poznania o powstrzymanie procesu wyludniania. Mniej mieszkańców, to mniej wpływów z PIT, czyli mniej pieniędzy na realizację usług publicznych, co w konsekwencji przełoży się na jakość życia w mieście. I wpadnięcie w błędne koło: ubytku mieszkańców - utraty wpływów - kolejnego ubytku mieszkańców.
Kiedyś pojawiła się propozycja przyłączenia - na wzór Zielonej Góry - kilku podpoznańskich gmin do Poznania. Dość szybko "zatopiona", chociaż miała jeden zasadniczy walor - swoją prostotę. Oto jednym administracyjnym ruchem z automatu zwiększylibyśmy ludność Poznania do poziomu gwarantującego wyższe przychody z PIT, zyskując jeszcze tzw. "premię metropolitarną". Pytanie o to, jak te środki byłyby w kolejnych latach dystrybuowane pozostawiam otwartym.
Gdy analizuje się motywy wyboru sąsiednich gmin jako miejsca zamieszkania trzeba odrzucić bajki o cudotwórczym wpływie rewitalizacji śródmieścia (co jest ważne bez dwóch zdań, ale z innych powodów!) na decyzję o osiedlaniu się w centrum Poznania. Pierwszym i zasadniczym kryterium mieszkańca-klienta jest cena nieruchomości. A ta jest zdecydowanie niższa pod Poznaniem niż w Poznaniu. Owszem, śródmieście może być atrakcyjne dla wytworzenia się określonej tkanki społecznej (artyści, wysokiej klasy profesjonaliści, wolni strzelcy, czasem studenci), ale z uwagi na braki w niektórych elementach infrastruktury jest trudną przestrzenią dla rodzin z dziećmi. Dla nich dom z ogródkiem zawsze wygra z mieszkaniem w zadrapanej kamienicy lub dwoma pokojami w bloku.
Trudno spodziewać się zmian, jeśli dla części obecnych mieszkańców Poznania inwestycjami traktowanymi jako problemowe są obiekty mieszkalne i nowe osiedla. Nikt nie chce ich mieć w swoim sąsiedztwie, bo wzrost liczby mieszkańców, to większe korki na drogach dojazdowych, większe obłożenie przedszkoli, szkół, placówek służby zdrowia. Nakłada się na to wreszcie negatywny stosunek do deweloperów, którzy postrzegani są jako winni wielu lokalnych problemów.
Paradoksalnie, wszelkie pomysły zmierzające do odciążenia komunikacji indywidualnej na rzecz zbiorowej mogą przyśpieszyć wyludnianie. W obszarze warszawskim najwięcej zyskują te osiedla i miejscowości peryferyjne, które mają dogodne połączenie za pomocą szybkiej kolei miejskiej lub metropolitalnej. Takie rozwiązania funkcjonują w wielu miastach w Polsce i przyśpieszają ich przekształcanie się w metropolie. Spodziewam się, że w Poznaniu, jeśli już powstanie kolej metropolitalna, na znaczeniu zyskają znowu podmiejskie gminy, a do stolicy Wielkopolski będziemy przyjeżdżali głównie pracować.
Na koniec zadam może kontrowersyjne pytanie: czy patrząc aglomeracyjnie, fakt transferu mieszkańców z miasta do najbliższej okolicy jest czymś negatywnym?
Dla budżetu Poznania pewnie tak. Dla budżetu podmiejskich gmin - pewnie nie. Dla mieszkańca aglomeracji, czyli użytkownika całego systemu (np. pracującego w Poznaniu, ale zameldowanego w sąsiedztwie) - chyba jest bez różnicy. Jeśli lepiej żyje się na peryferiach, a nie tracimy czasu na dojazd do pracy, to czemu załamywać ręce?