ZA ODEJŚCIE Z PARTII – UTRATA MANDATU?
Jeszcze przed wakacjami mamy poznać projekt Prawa i Sprawiedliwości dotyczący nowelizacji kodeksu wyborczego. Wśród zmian brane jest pod uwagę wprowadzenie mandatu imperatywnego. Krótko mówiąc; odejście z partii miałoby być tożsame z utratą mandatu poselskiego lub senatorskiego.
Politycy Prawa i Sprawiedliwości obrazują to na prostym przykładzie: „Wyobraźmy sobie sytuację, w której naród powierza władzę określonej formacji politycznej, a ta ją traci tylko dlatego, że kilku posłów przechodzi do innego ugrupowania”. Kolejnym argumentem jest to, że wyborcy w zdecydowanej większości nie głosują na danego kandydata, bo jest on mądry, inteligentny i nieźle się prezentuje, tylko dlatego, iż startuje z konkretnej partii.
Trudno się z tym nie zgodzić. Warto cofnąć się do ostatnich wyborów parlamentarnych; wiele rozmów, nie tylko tych, które prowadziłam bezpośrednio, ale także zasłyszanych gdzieś w tramwaju, sprowadzało się do wymiany poglądów na temat konkretnych partii. Nazwiska kandydatów? Wielu wyborców (choć tego nie pochwalam) zapoznaje się z nimi w drugiej kolejności.
A gdy z kolei ktoś choć trochę się orientuje i nazwiska zna, to słychać inne rozważania, które też wskazują na to, iż sugerujemy się przede wszystkim szyldem partyjnym.
Wielokrotnie dało się chociażby zauważyć komentarze dotyczące konkretnych kandydatów do Sejmu: „wydaje się całkiem sensowny, tylko dlaczego PiS?”, albo: „może i byłby sensowny, ale Platformie już podziękujemy”. Logicznym jest, iż poszukując swojego „politycznego odpowiednika”, najpierw sprawdzamy, do której partii jest nam najbliżej. Następnie orientujemy się, kto z tej listy startuje i wybieramy swojego faworyta. Pomijam fakt pójścia do urn, kierując się emocjami, a nie programem wyborczym oraz skreślanie odgórnie „jedynek” tylko i wyłącznie dlatego, że znajdują się na czele listy.
Wprowadzenie tzw. mandatu związanego nie wydaje się być zatem złym pomysłem. Obowiązkiem parlamentarzystów powinno być reprezentowanie swoich wyborców, a nie uprawianie turystyki partyjnej. Taki układ wydaje się być całkiem uczciwy. Nie wyobrażam sobie, aby kandydat, na którego oddałam swój głos nagle zmienił swoje poglądy do tego stopnia, aby w czasie trwania kadencji przejść do innego klubu. Po jej ukończeniu – w porządku! Wcześniej jednak niech przynajmniej stara się pokazać swoim wyborcom, iż jest w stosunku do nich lojalny. Przechodzenie posłów z jednej partii do drugiej ma prawo budzić skrajne emocje i w mojej ocenie jest nieetyczne.
Pomysł Prawa i Sprawiedliwości nie spotkał się z krytyką PO i Nowoczesnej. Co prawda część parlamentarzystów przyznaje, iż nie jest to palący problem, ale dodaje, że warto go przedyskutować. Zdecydowane „nie” pada natomiast z ust posłów Kukiz'15 i PSL. Ich zdaniem to nie szef partii powinien decydować o tym, kto zostaje w Sejmie, a kto musi go opuścić.
Pewna etyka związana ze sprawowaniem mandatu poselskiego to jedna kwestia. Inną z kolei jest prawo. Warto w tym miejscu przytoczyć art. 11 Konstytucji, który wskazuje na to, że partie polityczne są podległe ustawie zasadniczej i państwu. Zapewniona jest wolność tworzenia partii politycznych, muszą się one jednak liczyć z ograniczeniami. Zatem rodzi się pewna wątpliwość. Posłowie nie są własnością partii, a wprowadzenie przepisu, który by stanowił, iż poseł, który popadnie w konflikt z własnym ugrupowaniem, traci mandat - może być tak postrzegane. Chociaż przyznam, iż nazwanie tego zachowaniem antydemokratycznym jest przesadą.
Poza tym takie rozwiązanie funkcjonuje między innymi w Portugalii, częściowo w Niemczech, a jego wprowadzenie rozważają także Austriacy.