ZAKŁADNICY WŁASNYCH OBIETNIC
Praca w Sejmie, a zwłaszcza ostatnie wydarzenia związane z wygłoszonym przez premier Szydło expose, pozwalają dostrzec pewne analogie z tym, co obserwuję na poziomie lokalnym. Przygotowywany dla Poznania budżet, zbiegający się z rokiem nowej prezydentury, jest dobrym momentem na podzielenie się kilkoma podsumowującymi refleksjami.
Z ekonomicznego punktu widzenia, pierwsze założenia budżetu Poznania nie napawają optymizmem. Co więcej, zmiany w kwocie wolnej od podatku - jeśli zostaną przez PiS wprowadzone - sprawią, że samorządy w kolejnych latach będą miały jeszcze mniej pieniędzy. Niektórzy mówią o kwocie 150 mln zł, która ubędzie w miejskiej kasie.
Tymczasem trochę wbrew finansowej logice, w budżecie proponuje się wzrost wydatków bieżących, zwiększających zadłużenie i zmniejszających możliwości inwestycyjne Poznania w kolejnych latach.
Podczas wystąpienia Ryszarda Petru po expose, w kontekście składanych przez rząd obietnic, padły znamienne słowa: "Nie dacie rady: za 100 dni puścicie Polaków z torbami". Taka może być cena populizmu i składania obietnic bez pokrycia.
A w Poznaniu? Mieszkań komunalnych nie cztery, ale dwa tysiące. Tramwaj z Naramowic nie do Garbar, ale do pętli Wilczak. Przejście dla pieszych przed dworcem - nie w całości, ale (na razie) do połowy. I pewnie byłoby to do obronienia, gdyby nie fakt, że nie mówimy o połowicznej realizacji obietnic, ale ciągle o obietnicach, których zakres, po dojściu do władzy, zmniejszył się o 50%.
Czy to efekt zderzenia z rzeczywistością finansową? Czy może przeszarżowania z obietnicami w kampanii wyborczej? A może nie najlepszego zarządzania? Nie będę w tym miejscu tego oceniać. Chcę pokazać jedynie ryzyka, jakie czekają tych wszystkich, którzy niechętnie korzystają z kalkulatora, niezależnie czy są z PiSu czy z Platformy.
Z tego co widzę, w przypadku Poznania mamy do czynienia z socjalno-liberalnym modelem zarządzania. Socjalnym w kwestii gospodarowania pieniędzmi i liberalnym w sprawach światopoglądowych. Na obronę pierwszego aspektu powiem, że miasto jako takie pewnie nigdy nie będzie mogło zostać poddane w całości logice rynkowej. Gdyby tak było, nie trzeba byłoby dopłacać z budżetu miasta prawie połowy do utrzymania komunikacji publicznej, bo bilansowałyby nam to wpływy z biletów.
Czy zatem "miasto to firma" czy "nie-firma", jak chcieliby anarchiści oraz chyba prezydent Poznania? Ten ostatni ma trochę problem, bo z jednej strony składa takie deklaracje, a zarazem stara się podkreślać na każdym kroku swoje doświadczenie biznesowe. Jeśli miasto to nie firma, to co ma do tego biznes?
Według mnie miasto jest organizmem, który łączy w sobie zarówno elementy oparte na zarządzaniu biznesowym, jak i typowo dystrybucyjnym. Ma generować przychody, czyli zarabiać i realizować wydatki, wychodząc przy tym na zero. Z mojej perspektywy problem pojawia się wtedy, gdy mamy większe ciągoty do wydawania niż do zarabiania.
Nie chciałabym, żeby te uwagi były odebrane jako nazbyt krytyczne. Rozumiem mechanizmy ekonomiczne na rynku edukacyjnym, wiem jakie znaczenia ma optymalizacja kosztów i osiąganie przychodów. Widzą i wiedzą to ci wszyscy, którzy doświadczyli zarabiania i wydawania swoich, a nie publicznych pieniędzy. Stąd moja troska o sprawy gospodarcze.
Tymczasem w obliczu realnych problemów "spinania się" budżetu dużo łatwiejsza, bo bezkosztowa, jest aktywność w warstwie symbolicznej, udział w marszach, wiecach poparcia, widowiskowa walka z różnymi grupami społecznymi, akcje o charakterze happeningowym itp. Symbole są ważne, o ile idzie za nimi rzeczywista treść, a nie stanowią tematów zastępczych dla trudnej sytuacji finansowej. Ważne jest też, by działania w jednej i w drugiej sferze, realnej i symbolicznej, równoważyły się. Podgrzewanie tematyki światopoglądowej, przy równoczesnym lekceważeniu obszaru gospodarki, to krok w stronę celebryzacji polityki.
To łatwa pokusa dla każdego sprawującego władzę. Również dla mnie jako posłanki. Finalnie, to do wyborców zawsze będzie należeć ocena, na ile to, co oferujemy jest tym, czego potrzebują.