KAMPANIJNY HAZARD, CZYLI SŁABY KABARECIARZ, TAJEMNICZE JABŁKO I ZGUBIONE KLUCZE DO INTERNETU
To była wyjątkowa kampania. Z wyjątkowo dużą liczbą obietnic, wyjątkowo wyraźnym znaczeniem internetu i wyjątkowo nudną debatą liderek dwóch największych partii. Tych wyjątków nie zauważyło jedno z ugrupowań i dlatego w niedzielę prawdopodobnie zapłaci za to rachunek większy niż za ośmiorniczki w najbardziej nawet luksusowej restauracji.
Plakaty, ulotki, debaty, zdjęcia, spoty, mało szczere uściski dłoni i całe morze obietnic. Ufff! To wszystko na szczęście już za nami. Dziś kończy się kampania wyborcza. Bardzo specyficzna kampania. Kampania, w której o sukcesie lub porażce decydowało kilka elementów.
Pierwszym z nich jest (całkowicie naturalne po 8-latach rządów) znużenie wyborców ekipą Platformy. Tyle tylko, że PO zupełnie nie miała pomysłu na to, jak tych wyborów przy sobie zatrzymać, nie mówiąc już o pozyskiwaniu kolejnych. Nie miała pomysłu, siły, ochoty… Jedno jest pewne, w samej Platformie nie było widać wiary w zwycięstwo a jeśli ktoś sam nie wierzy w swój sukces, to jak mają uwierzyć w niego inni…
Wiarę w sukces było za to widać w ekipie PiSu. Ta partia niesiona nieoczekiwanym zwycięstwem Andrzeja Dudy i bardzo przychylnymi sondażami pewnie kroczyła przez kampanię. Nie zaszkodziły jej ani fatalne i groźne słowa Antoniego Macierewicza wypowiedziane w Chicago, ani (mówiąc niezwykle dyplomatycznie) mało empatyczne słowa Jarosława Kaczyńskiego o uchodźcach. Warto odnotować, że Prawo i Sprawiedliwość ze swoimi dziennikarskimi poplecznikami, opanowało również internet i media społecznościowe. Co ważne, jest to kolejny element, który zdecyduje o końcowym sukcesie. Już od dawna widać bowiem, że spece Platformy jakby „zgubili klucze” do intrnetu i na oślep próbują sforsować jego (bardzo wymagające i specyficzne) progi. A wiadomo, skoro robi się coś na siłę, to najczęściej wychodzi słabo.
Jeśli jesteśmy już przy progach, to pochylmy się jeszcze nad partiami, które do niedzielnego wieczora żyć będą w ciągłym stresie czy uda im się urosnąć na tyle, żeby o próg wyborczy nie połamać sobie nóg.
Lewica pozazdrościła prawicy jedności i postanowiła pójść drogą swoich politycznych przeciwników. Z prostego rachunku wyszło im bowiem, że 5% + 1% + 0,5% + 0,3% + 0,1% oznacza bardzo słabą reprezentacje w Sejmie. Dlatego też postanowili połączyć siły i zagrać o pełną stawkę, czyli próbę zsumowania swojego cząstkowego poparcia tak, żeby dało co najmniej 8%, które umożliwi pokonanie progu wyborczego. Czy im się to uda? Jedno jest pewne – współpraca wymagała poświęceń. Palikot musiał przecież (choćby chwilowo) zapomnieć Millerowi słowa o naćpanej hołocie a Miller Palikotowi słowa o tym, że były premier ma krew na rękach. Oczywiście wszystkie te wyrzeczenia, przebaczenia i akty miłosierdzia są robione w trosce o swoją przyszłość… tzn. w trosce o Polskę oczywiście.
Ryszard Petru wszedł na scenę polityczną jak burza. W ciągu paru miesięcy stworzył partię, która prawdopodobnie na Wiejską wprowadzi kilku(nastu?) przedstawicieli. Szkoda tylko, że w swoich postulatach odwołuje się do tego, co prawie dekadę temu proponowała Platforma. Tworzenie dawnego PObis na dłuższa metę może nie wystarczyć.
PSL – czyli niezniszczalna partia, której sondaże standardowo nie dają zbyt dużych szans a wyborcy standardowo wprowadzają do Sejmu. Właściciel drugiego (po Partii Razem) objawienia debaty, czyli tajemniczego jabłka – Janusz Piechociński bardzo się podczas kampanii starał. I nie chodzi tylko o głosy sadowników sprzedających jabłka. Wicepremier starał się bowiem o awans. Zaproponował Platformie i PiSowi, że może stanąć na czele wielkiej kolacji PiS-PO-PSL. Tyle tylko, że zainteresowanie jego propozycją można by porównać do tego, jakby dzisiaj Lech Poznań zaproponował Robertowi Lewandowskiemu powrót do gry przy Bułgarskiej.
Paweł Kukiz roztrwonił potencjał, jaki zdobył podczas wyborów prezydenckich. Pokłócił się niemal ze wszystkimi dookoła. Złośliwi mówią, że nie pokłócił się w zasadzie tylko sam ze sobą. Ale odłóżmy złośliwości na rzecz programu. Paweł Kukiz chciałby w bardzo wielu sprawach organizować referenda, skończyć z partiokracją i zmienić system. Właśnie dzięki tym postulatom w maju zdobył zaufanie sporej części Polaków. Jak na wytrawnego piosenkarza wypada, Kukiz musi sobie jednak zdawać sprawę z tego, że na jednym przeboju nie da się zbyt długo okupować listy przebojów. A skoro nie ma nowych hitów, to piosenka na liście spada. I tak też stało się z politykującym piosenkarzem. Trochę siły Kukizowi na ostatniej prostej dała debata. Występ muzyka przez wielu komentatorów został uznany za chaotyczny, słaby i nazbyt agresywny. Tyle tylko, że właśnie tego oczekują od niego wyborcy i ten „słaby występ” może dać Kukizowi drugie polityczne życie. Tym razem nie kampanijne a sejmowe.
Janusz Korwin-Mikke od wielu lat szokuje i nadaje specyficzny dla siebie ton w dyskursie politycznym. Na konferencje prasowe swoich przeciwników wysyła działaczy uzbrojonych w piszczałki, podczas telewizyjnej debaty bije głośno brawo swoim konkurentom a pytany o powyborcze scenariusze mówi, że w koalicje wejdzie nawet z ludożercami. Jaki daje to efekt? Jest całkiem prawdopodobne, że za kilkanaście dni jego ludzie rzeczywiście wejdą w rządową koalicję. Czy z ludożercami…? No cóż, jak widać czasem w polityce uprawianie mało śmiesznego kabaretu popłaca.
Wszystko to powoduje, że w przyszłym Sejmie równie prawdopodobny jest skład 3-partyjny, jak i 7-partyjny. I to jest właśnie ostatnia wyjątkowość tych wyborów. Od wielu lat nie mieliśmy do czynienia z taką nieprzewidywalnością. Dla kogo ta wyjątkowość okaże się szczęśliwa? To już zadanie dla wytrawnych hazardzistów. Poziom nieprzewidywalności jest bowiem zbyt duży dla jakichkolwiek racjonalnych, chłodnych kalkulacji.