SZTUKA KOCHANIA KONTRA POLSKI RECHOT
Seks, naga Boczarska i jeszcze więcej seksu. „Sztuka kochania” przyciąga ludzi do kin jak lep muchy, jak niegdyś „Głębokie gardło” Amerykanów. Tylko co zostaje w głowach po seansie?
Sztuka filmowania
Umówmy się na wstępie, film Marii Sadowskiej jest bardzo dobry i jeśli jeszcze go nie widzieliście, to gorąco polecam! Biografia Michaliny Wisłockiej jest wdzięcznym tematem. Rozpoczynając choćby od miłosnego trójkąta, w którym żyła od czasów II wojny światowej, a kończąc na wydaniu książki pożądanej przez miliony Polaków.
Reżyserka świetnie poradziła sobie z natłokiem tematów, o których warto byłoby chociaż wspomnieć. Z doskonałą precyzją wybrała z życia autorki „Sztuki kochania” momenty ważne, mniej ważne oraz anegdotyczne. Pozwala nam to ujrzeć próby porozumienia się Wisłockiej z PZPR w sprawie publikacji książki, bohaterka w ostateczności udaje się nawet do biskupa, który, ku jej zdziwieniu, odmawia jej słowami użytymi wcześniej przez partyjnych urzędników. Widzimy też jej życiowy dramat związany ze wspomnianym już trójkątem miłosnym, który okazuje się nie być takim rajem, jak się może wydawać niektórym panom. Lecz z tych niewątpliwie bardzo ważnych momentów w życiu bohaterki reżyserka potrafi nas zabrać na wieś lat ’70 i w telegraficznym skrócie opowiedzieć co się działo, gdy w takich miejscach Wisłocka próbowała mówić otwarcie o seksie.
Nie byłoby tego filmu bez znakomitych aktorów. Magdalena Boczarska oddała się swojej postaci w pełni. Jest równie przekonująca i jako „stara wariatka”, i jako młoda posłuszna żona swojego męża. Ów mąż, grany przez Piotra Adamczyka, to przywrócenie tego aktora ze świata tandetnych romantycznych komedyjek prawdziwemu filmowi. To samo można powiedzieć o Borysie Szycu. Aktorem, który uwodzi nas samą swoją obecnością, jest oczywiście Eryk Lubos. Choć grana przez niego postać przyznaje, iż obiektywnie jest brzydki. Kobiet jest w tym filmie mnóstwo, wystarczy wymienić takie nazwiska jak Stenka, czy Gruszka. Stanowią one jednak jedynie tło dla wielkiej walki postaci Boczarskiej z całą ekipą męskich ról.
Polskie kino
„Sztuka kochania” Marii Sadowskiej, to kolejny z serii świetnych polskich filmów. Zaczynając od „Ostatniej rodziny” dramatu rodzinnego, przez „Wołyń” tragedię wojny, dochodzimy do cudu jakim jest miłość. Doskonałe przywitanie 2017 roku, poparte nie tylko pochlebnymi recenzjami, ale także frekwencją w kinach.
O tym ostatnim zjawisku chciałbym jeszcze słów kilka. Wypad do kina jest dla mnie zwykle traumatycznym przeżyciem. Nie dlatego, że chodzę tylko na polskie komedie romantyczne. Zwyczajnie nie mogę znieść zachowania typowego widza z multipleksu. Już nawet nie żarcie popcornu, tylko przemyconych szeleszczących paczek chipsów, ciągłe gadanie, a w szczególnych przypadkach niewyciszenie telefonu i o zgrozo odebranie połączenia bez cienia krępacji. Dlatego staram się chodzić do małych kin studyjnych ale gdy i tam przyszła moda na przemycanie jedzenia zacząłem wybierać seanse bardzo wcześnie lub bardzo późno.
Tak było też ze „Sztuką kochania”. Wybrałem najpóźniejszy seans z możliwych w studyjnym kinie, mając nadzieje, że ograniczy to liczbę tak zwanych „Januszy” na widowni. Niestety, dla mnie i na szczęście dla twórców filmu, sala wypełniona była po brzegi. Wiele osób było w takim małym kinie po raz pierwszy, bo przewidując 40 minutowy wstęp reklamowy przegapili sporą część filmu. Żarcie i gadanie było tak samo dokuczliwe jak w multipleksie.
Prawdziwy problem objawił się jednak w trakcie seansu. Okazało się, iż wypowiadane przez aktorów słowa dotyczące narządów płciowych takich jak „penis”, „członek”, „cipka” powodują na widowni salwy śmiechu, nawet gdy nie ma w scenach zarysu humorystycznego. Ten polski rechot towarzyszył również niektórym scenom erotycznym. Byłoby to zrozumiałe, gdyby oprócz mnie na sali siedzieli uczniowie likwidowanych gimnazjów, czy nowych podstawówek, ale wokół mnie byli sami dorośli ludzie. To pokazuje, że misja Michaliny Wisłockiej wcale się nie zakończyła. Wciąż trzeba Polaków edukować, uświadamiać i uczyć otwartej rozmowy na temat seksu, bez wstydliwych uśmieszków i bagatelizowania jednej z najważniejszych sfer naszego życia. Obawiam się, że film Marii Sadowskiej, podobnie jak „Dzień Świra” Marka Koterskiego, pozostanie dla większości widzów źle zrozumianym zabawnym filmem „komediowym”. Mam tylko nadzieję, że sięgną chociaż po książkę wspaniałej i genialnej Michaliny Wisłockiej.