FRANKOWICZE ZBIERAJĄ SIĘ W POZNANIU
Problem kredytów frankowych nabrzmiewa. Mało kto jednak wie o co w tym wszystkim chodzi. Banki prowadzą kampanię dezinformacyjną mającą na celu wprowadzić w błąd opinię publiczną na temat istoty protestu, a część mediów bezmyślnie to powtarza. Gra idzie o wielkie pieniądze, może się bowiem okazać, że banki będą musiały zapłacić za swoją a) chciwość b) niekompetencję (proszę niepotrzebne skreślić, choć pewnie nic nie jest tu niepotrzebne).
Dziś w Poznaniu po raz kolejny zbiera się poznańska grupa frankowiczów, reprezentująca Ogólnopolskie stowarzyszenie osób poszkodowanych przez banki Pro Futuris aby uzgodnić dalsze kroki działania. Jednym z nich jest kampania informacyjna mająca na celu wyprostowanie przekłamań w mediach na temat kredytów frankowych. Gdy szeregowy, nie zaznajomiony z tematem dziennikarz próbuje się czegoś dowiedzieć o temacie uderza w dobrej wierze do źródła czyli banków. To w końcu organizacje pożytku publicznego, do tego dobrze zorganizowane, cenione i świetnie działające. Banki ustami swoich, też bardzo często niczego nieświadomych pracowników wygłaszają formułkę, że banki nie mogą darować długu, nie mogą przewalutować kredytu wg zasad, któych domagają się frankowicze, bo poniosłyby straty na poziomie kilkudziesięciu miliardów zł co musiałoby się rzekomo wiązać z dopłatami państwa (dlaczego akurat akurat straty banku - jeśli nawet, musiałoby pokrywać Państwo, tego nie wiem) . Następnie dziennikarz zaczepia na ulicy panią Kowalską z dzieckiem i pyta co pani myśli o dopłacaniu z budżetu państwa do zadłużonych we franku szwajcarskim i mamy gotowy scenariusz wojny Polsko Polskiej. Jest to typowy scenariusz dezinformacyjny banków. Warto więc wyjaśnić o co chodzi. Prawda o "kredytach frankowych" jest następująca i niech poda mnie ktoś do sądu, jeśli kłamię:
1. Banki w umowach kredytowych do dziś stosują (i czerpią z tego korzyści) zakazane prawomocnymi wyrokami sądów klauzule, wpisane do rejestru klauzul zakazanych. (Proszę to przeczytać dwa albo trzy razy, bo to prawda - podkreślam, łamią prawo i stosują zakazane klauzule w umowach kredytowych, które zostały zakazane przez sądy w Polsce prawomocnymi wyrokami!). Batalia o to jest od co najmniej pięciu lat. W Polsce nie ma siły, żeby zmusić je do respektowania prawa i wyeliminowanie tych klauzul z umów. Politycy, rząd, prokuratura, UOKiK i nadzór nic nie robią w tej sprawie! Na czym te klauzule polegają? Jest kilka klauzul niedozwolonych. Wymienię jedną: oprocentowanie kredytu ustalane jest decyzją zarządu na podstawie panujących warunków rynkowych. Dlaczego klienci je przyjęli? Bo zadając konsultantowi pytanie: co oznaczają warunki rynkowe usłyszeli, że jest to stopa LIBOR + stała marża banku. Gdy jednak stopa LIBOR szła do góry, bank podnosił oprocentowanie, gdy spadała nie obniżał, lub obniżał niewiele. Gdy klienci się połapali, że zostali oszukani, poszli do sądui wygrali. Sąd zakazał stosowania tej klauzuli wpisując ją do katalogu klauzul tzw. abuzywnych, które nie obowiązują w umowach jeśli nawet są tam wpisane. Na tym się sprawa kończy, bo nie ma w Polsce takiej siły aby zmusiły bank do usunięcia tej klauzuli z umowy. Dalej naliczają wg niej zawyżone raty czerpiąc de facto korzyści materialne z łamania prawa. Ktoś powie, że to niemożliwe bo trzeba na bank napuścić UOKiK, prokuraturę, policję i nadzór, rząd. Tak, to właśnie frankowicze próbują robić z marnym skutkiem. Dodam, że szefem Ministerstwa Finansów jest były bankowiec prezes wielkiego banku, który za parę lat zostanie... przecież nie prezesm koncernu naftowego tylko banku. Klauzul zakazanych w umowach z bankami jest kilka, w tym tak ważnych jak dotycząca spreadu, który banki naliczają (różnica kursowa pomiędzy kupnem a sprzedażą franka).
2. Mitem jest, iż problem nie pojawił się w związku z wysokim kursem franka. Od 2009 prowadzone są pozwy przeciwko bankom o stosowanie klauzul niedozwolonych.
3. Kolejnym mitem jest to, że głównym problemem frankowiczów są wyższe raty. To absolutna nieprawda. Głównym problemem jest saldo kredytu, które jest prawie dwukrotnie wyższe niż w dniu zaciągnięcia. Saldo kredytu zaciągniętego w 2007 r. na 300.000 zł opiewa dziś na 500.000 zł. Oznacza to, że przekracza on wartość nieruchomości dwukrotnie, co uniemożliwia jej sprzedaż, a nawet przewalutowanie, bo żaden bank się na to nie zgodzi jeśli nie mamy odpowiedniej zdolności kredytowej, która w większości przypadków nie zwiększyła się dwukrotnie w ciągu kilku lat. Kredytobiorca jest w pułapce zastawionej przez bank, z której nie ma wyjścia. Nie ma możliwości sprzedaży nieruchomości ani nawet przewalutowania kredytu.
4. Przy ewentualnym wypowiedzeniu umowy przez bank, kredytobiorca traci nie tylko nieruchomość, na którą bank udzielił kredytu, ale również cały swój majątek (banki nie ponosiły żadnego ryzyka w związku z udzielanymi kredytami. Udzielały kredytów nawet na 120% wartości nieruchomości bo wiedziały, że w razie czego będą mogły ściągać z całego majątku. Nie zastanawiały się czy nieruchomość, w której hipotekę się wpisują ma jakąś wartość bo wiedziały, że i tak zaspokoją się z wszystkiego co ma klient). Jeśli kurs franka z dnia na dzień wzrośnie o kilkadziesiąt procent, bank wszystko przeliczy na polskie złote, ściąga dług z całego majątku. Gdy na następny dzień kurs franka spadnie, nie zwróci różnicy, choć w ciągu kilku dni wzbogaci się o 100 tysięcy zł.
5. Banki wprowadzają opinię publiczną w błąd jakoby kredytobiorcy byli graczami giełdowymi decydującymi się na grę na walutach. Jeśli by tak było, wówczas nie byliby kredytobiorcami, tylko inwestorami, którym można było oferować ów produkt tylko pod wieloma warunkami określonymi w dyrektywie MIFID I (skrupulatne informowanie, badanie zdolności klienta, osobne dokumenty, restrykcyjne przepisy). Bank tego nie dopełniły. Dały ludziom produkt o nazwie "kredyt", który de facto jest czymś co zobowiązywało je do stosowania się do dyrektywy MIFID, której nie stosowały. Banki o tym wiedzą i zaciemniają obraz. W rzeczywistości był to toksyczny produkt giełdowy oferowany pod nazwą kredytu. Dlaczego Kowalski się godził? Nie miał innego wyjścia, bo innego kredytu nie dostał oraz liczył, że może liczyć na Państwo, instytucje, politykę monetarną, które zadbają, że ryzyko będzie na pewnym rozsądnym poziomie.
6. Klienci pozywają banki i wygrywająw procesach zbiorowych. Wiąże się to jednak z kosztami i czasem. Dodatkowo każdy pozwe może dotyczyć kolejnego okresu kredytu, gdyż banki nadal stosuja klauzule niedozwolone.
7. Istnieją bardzo poważne analizy prawne, które wskazują na to, że tzw. kredyt w innej walucie nie był kredytem lecz toksycznym instrumentem finansowym oferowanym przez banki. 8. Banki nie posiadały waluty, w której oferowały kredyt. Udostępniały kredyt w złotych polskich przeliczając jedynie dług w waucie, której kurs miał w najbliższym czasie trastycznie skoczyć. Im dłużej myślę o tzw. kredytach frankowych, tym bardziej dochodzę do wniosku, że jeśli sprawa nie zostanie rozwiązana systemowo, sądy nie będą miały innego wyjścia, jak tylko unieważniać umowy z bankami. Dlaczego tak uważam? Pominę milczeniem kwestie klauzul zakazanych, które do dziś są przez banki w umowach z klientami bezprawnie stosowane. To nie podlega dyskusji i szkoda czasu na przekonywanie, że bank powinien się stosować do prawomocnego wyroku sądu. To kwestia czasu kiedy kwestia uznaniowości banków w przypadku ustalania oprocentowania, spreadów itd. zostanie rozwiązana.
Skupię się nad argumentami, które muszą pojawić się przy okazji rozważania nad narzędziami spekulacyjnymi, które bank nazwał kredytem hipotecznym.
1. Banki nie miały waluty, którą pożyczały. Możemy się spierać w jakim stopniu banki miały pokrycie na udzielone kredyty. Powinniśmy się jednak zgodzić - nie miały pokrycia na 100% udzielonych kredytów. Śmiem twierdzi, że nie miały ich nawet na 20%. Ale to sprawdzi w odpowiednim momencie nadzór gdy sprawa wypłynie w sądach. Szeregowy frankowy "kredytobiorca" był przekonany, ze bank w jego imieniu zaciągał kredyt hipoteczny w banku szwajcarskim. Brał z niego franki, sprzedawał w Polsce i dzięki temu miał środki, żeby przekazać klientowi. Nic bardziej mylnego. Bank żadnego kredytu nie zaciągał. Robił to na kartce papieru - na niby.
Ktoś zapyta - co to za różnica? Czy by brał, czy nie, frank miałby i tak tę samą cenę. Otóż niekoniecznie. Można sobie bowiem wyobrazić, że nieograniczony żadną umową z bankiem emitującym walutę, w której udziela kredytu, polski bank mógłby udzielić pożyczek w wysokości znacznie przekraczającej ilość franków szwajcarskich znajdujących się w obiegu. Klienci, którzy mieliby spłacać taką pożyczkę, musieliby pozyskiwać franki, których na rynku by nie było. Popyt podniósłby znacząco cenę franka (co de facto się stało). Nie twierdzę, że efekt, o którym mówię w skali miliona kredytów miał znaczenie, wskazuję jedynie, że do takich absurdów mogło dojść, przez co cała ta operacja wydaje się wadliwa, co sąd przy ewentualnej sprawie musi wziąć pod uwagę.
2. Trybunał Sprawiedliwości UE stwierdził m.in., że w umowie kredytu indeksowanego według kursu waluty obcej, kurs tej waluty służy jedynie do określenia wysokości raty kredytu. Bank nie świadczy usługi wymiany waluty, a więc tzw. spreadowi walutowemu (różnicy pomiędzy kursem sprzedaży i kursem kupna waluty), którego ciężar musi ponieść kredytobiorca, nie odpowiada żadne świadczenie banku.
Oznacza to mniej więcej tyle (co potwierdza ostatni wyrok tzw. szczeciński, gdzie sąd określił, że w przy tytule wykonawczym bank może ściągać od kredytobiorcy tylko kwotę w złotych polskich, na którą opiewa umowa kredytowa), że musimy oddać tyle ile wzięliśmy w złotych polskich, a na franki może być przeliczana co najwyżej pojedyncza rata. Innymi słowy: gdy spłacamy raty kredytowe, to bank indeksuje odpowiednio do kursu waluty (czyli tak jak obecnie), ale gdy przyjdzie nam ochota przedterminowej spłaty kredytu, to powinniśmy spłacić dług jaki mamy w CHF po kursie z dnia zaciągnięcia kredytu.
Rozwiązanie to może być paradoksalnie dość korzystne dla banków biorąc pod uwagę, że w perspektywie mają sądowy nakaz przewalutowania kredytów po kursie dnia natychmiast. Oznaczałoby to bowiem, ze wielka część klientów pogodziłaby się z wyższymi aktualnie ratami wynikającymi z wysokiego kursu franka, w zamian za świadomoś, że hipoteka nie jest obciążona już kwotą wielokrotnie wyższą niż wartość nieruchomości i znacznie większą, niż w momencie zaciągania kredtu. To pozwoliłoby rozciągnąć owe mityczne "straty banków" (które de facto są tylko utratą oczekiwanych korzyści w przyszłości) na wiele lat. Banki mogłyby tego nie odczuć, bo wielu klientów nie jest w stanie spłacić nawet tej niższej kwoty jednorazowo i decydowałaby się na to tylko w przypadku sprzedaży nieruchomości i refinansowania kredytu. A jak często sprzedaje się dom czy mieszkanie? Cała operacja dla banków trwałaby zapewne kilkanaście lat i problem rozwiązałby się bez większego bólu sam.
3. Wielu bankowych lobbystów coraz mniej śmiało próbuje forsować tezę "widziały gały co brały". Że klient biorący kredyt w obcej walucie stawał się tak naprawdę graczem giełdowym grającym na zmianach kursu obcej waluty. Pomińmy kwestię absurdalności tego stwierdzenia (tak jakby klient nic nie robił tylko przewalutowywał kredyt w te i we wte, a bank na to pozwalał) i zastanówmy się nad sensem tej wypowiedzi. Otóż, jeśli klient rzeczywiście stawał się graczem giełdowym i spekulantem, to jednocześnie przestawał być kredytobiorcą hipotecznym. Albo - albo. Kredyt jest po to, żeby szeregowy Kowalski mógł bez szerszej wiedzy z zakresu bankowości, spreadów, rekomendacji, cirów, swapów i innych skomplikowanych terminów zaciągnąć kredyt, mieć odpowiedni kapitał, okres kredytowania, oprocentowanie i gwarancję w miarę stabilnych rat. Tu natomiast został mu sprzedany produkt z tzw. ryzykiem kursowym.
4. Tu przechodzimy do kolejnego punktu: ryzyko kursowe. Co ono oznacza? Oczywiście to, że klient uznaje, że kurs waluty może się zmieniać w jakimś zakresie. W jakim? To doradcy bankowi wyjaśniali. Oczywiście opowiadali głupoty i wystarczy przejrzeć rekomendacje znanych banków z lat 2005-2007 aby to zrozumieć. Niemniej - można przyjąć, że rozsądne ryzyko w przypadku instytucji zaufania publicznego, z nadzorem publicznym, autorytetem banku centralnego i Ministra Finansów nie dopuści ryzyka porównywalnego z instytucjami nieobjętymi nadzorem finansowym - różnego rodzaju pożyczkom pod zastaw, chwilówek itp. Ryzyko wg Kowalskiego może wynieść 10, 20, może 30% w całym okresie kredytu. Mogę przepłacić 30% w ciągu 30 lat, ok, podjąłem takie ryzyko. Trudno. Ale po to są instytucje, które nad bankiem czuwają, żeby to nie bylo 100% w ciągu kilku lat, bo nie jestem graczem giełdowym (od tego są osobne przepisy) i mogę liczyć na działania tych instytucji, na których funkcjonowaniu się nie znam (interwencje walutowe, polityka monetarna, przyjęcie Euro itd.). Kredyt to nie rosyjska ruletka. Żadna instytucja państwowa nie dopuści do sytuacji, w której ryzyko oznacza nabój w komorze rewolweru przystawionego do skroni. W tak dzikim kraju jeszcze nie żyjemy. Nawet operacje giełdowe są bezpieczniejsze. Dlaczego?
5. Tu przechodzimy do kolejnego punktu: "kredyt" we franku był w istocie grą na opcjach walutowych pod zastaw nieruchomości. Zakładałem się z bankiem, że przez dłuższy okres kredytowania frank będzie tańszy niż w dniu podpisania umowy. Bank zakładał się, ze będzie droższy. Nie miałęm czym grać więc bank dał mi kredyt, a właściwie nieruchomość, którą będę mógł zastawić. Bank wygrał. Kasyno zawsze wygrywa. Widziały gały co brały? Otóż nie, bo nikt tak tego nie przedstawiał. Gdyby przedstawiał, wielu ludzi by takiego czegoś nie przyjęło. O czym zatem myśleli? O kredycie i stabilnych ratach, jak na kredyt przystało, a już na pewno nie na uwięzieniu w mieszkaniu, którego ze względu na niemożliwość spłacenia nie będą mogli sprzedać. Na giełdzie i w grze na walutach, poza całą kwestią przepisów, które muszą być spełnione gdyby o tym była tu mowa, jest możliwość postawienia tzw. STOP LOSS. Czyli mówię: przy franku na poziomie 3.50 przestaję grać, bo stracę wszystko! Proszę zamknąć moją pozycję, realizuję straty. Trudno, ale mam spokój. Koniec. W przypadku tzw. "kredytów we franku" nie ma STOP LOSS jak w przypadku normalnego kredytu w złotym polskim ograniczonego do wartości aktualnego długu, bo bank przelicza dług z franka na złoty. Jeśli nagle z dnia na dzień frank skoczy na 10 zł to ludzie zostaną z nieruchomościami z obciążeniem pięciokrotnie przewyższającym ich wartość. Pół biedy, gdyby odpowiadali za to tylko samą nieruchomością. Ale bank może zaspokoić się z wszystkiego co mamy. Oznacza to, ze 700.000 ludzi wraz z rodzinami może być bankrutami z dnia na dzień! To będzie problem nie tylko dla nich, ale i dla całego systemu bankowego w Polsce, w którego interesie powinno być rozbrojenie tej bomby.
Niestety banki, a zwłaszcza ich prezesi i kadra zarządzająca w Polsce (nie dotyczy to tylko banków) myśli na rok, dwa do przodu myśląc o najbliższym wyniku finansowym i najbliższej premii. Nie obchodzi ich to co będzie za lat 5 czy 10. Interesuje ich premia, którą dostaną lub nie w grudniu czy styczniu. A premia będzie niższa, gdy będzie trzeba uwzględnić jakieś straty.
Banki do działania w Polsce może zmusić prawdopodobnie tylko sąd. Jeśli tak się stanie, będzie już za późno. Mleko się rozleje a ludzie masowo zaczną pozywać banki o unieważnienie umów. Jednak ważne jest także aby opinia publiczna - Obywatele, byłi dobrze poinformowani o co w tym wszystkich chodzi i nie dawali się wpuszczać w maliny cwaniakom. I Ostatnia sprawa. Dlaczego przy ewentualnym tytule wykonawczym, gdy klient nie jest w stanie spłacać kredytu, bank wystawia go na wartość aktualnego zadłużenia w przeliczeniu na polskie złote, po aktualnym kursie? Przyjmijmy, wcale nie tak do końca hipotetycznie, że jutro frank skoczy do 5 zł. Klienci, którzy nie są w stanie obsługiwać swojej raty na kredycie na 100.000 franków oddają nieruchomość. Bank wystawia tytuł wykonawczy na pół miliona zł. Ściąga bezlitonie - 200.000 z mieszkania, 300.000 z samochodów, nieruchomości i wszystkiego co klient jeszcze posiada. Bierze swoje 500.000. Wczoraj wziąłby 350.000, ale dziś wystawia tytuł na pół miliona i go realizuje bo w ciągu dnia frank podrożał do 5 zł. A w kolejnym dniu, frank spada do 3.50 i bank jest na jednym dniu 150.000 do przodu. Czy zwróci te pieniądze kredytobiorcy? Wolne żarty! Oczywiście, że nie zwróci. Nawet nie kupi franków w dniu egzekucji 500.000 zł bo mu franki do niczego nie są potrzebne. Przecież ich od nikogo nie pożyczał.
Dlatego wszelkie tytuły wykonawcze mogą dotyczyć tylko kwoty zawartej na umowie. A na umowie jest kwota w polskich złotych.
Paweł Janus Fundacja Postawy Obywatelskie Poznań