WIELKANOC W PRL - WIELKANOC WSPÓŁCZESNA
Wszystko kupujemy. Od lukrowanych zajączków po gotowe jedzenie. Rodzina siada na pół godziny, a potem każdy rozchodzi się we własnym kierunku. Jeden patrzy w telefon, inny wchodzi na facebooka. Dzieciaki włączają telewizor i koniec. Nikt nie wspomina. Nikt się nie zachwyca, bo i nie ma czym, skoro wszystko kupione.
Jak wyglądała Wielkanoc czterdzieści lat temu? Chyba jednak nieco inaczej. Różniła się zapachami, emocjami i sprawiał jednak większą radość. Kolory palm dekoracyjnych owoców płynących do naszego kraju z dalekiej Kuby były bardziej wyraźnie niż teraz. Kolejki po mięso nikogo nie zaskakiwały, były wszak obrazem codzienności.
Szaro czy kolorowo?
W audycji Jerzego Sosnowskiego na falach „Trójki” mogliśmy usłyszeć o wiośnie i Wielkanocy w PRL, oczywiście przez pryzmat propagandy dominującej w mediach ówczesnych czasów. – Ruch przedświąteczny rozpoczął się już kilka dni temu, my pocztowcy mamy dodatkową ilość wagonów by pomieścić wszystkie kartki świąteczne i rozwieźć je do adresatów – powiedział w 1968 roku kierownik pocztowego pociągu z Wrocławia Józef Niepsuj. Oznacza to niezbicie, że ilość świątecznych kartek była ogromna. Wyższa niż liczba przesłanych beznamiętnie smsów.
Posiłkując się zdobyczami kroniki radiowej warto zajrzeć na Podlasie. Tam była pani Basia i Mazurek Podlaski – 12 gotowanych jaj i dwie łyżki masła i to się uciera do białości. Następnie to się kładzie na kruche ciasto – wspomina Barbara Radzikowska z miejscowości Sarnaty. – Tych mazurków jest więcej. Każda gospodyni robi to trochę inaczej i u każdej w domu są na stole minimum trzy różne rodzaje. Potem się chwaliły, która z nich miała najlepszy w całej wsi – usłyszałem w kronice radiowej.
Kto dziś robi Mazurki we własnych domach? Ręka do góry!
Przygotowania do świąt trwały znacznie dłużej, chociażby z powodu konieczności "wystania w kolejce" poszczególnych rarytasów na świąteczny stół. Przy odrobinie szczęścia można było załapać się na cytryny i pomarańcze. Pewności, że uda się je zdobyć nie było, była gwarancja smaku – to była raczej kwestia odczuwania. Dziś jesteśmy przyzwyczajeni do dostępności cytrusów, słodyczy i mięs, tylko nie potrafimy się nimi zachwycać. Swoją drogą to biała kiełbasa ze sklepu w roku 2016 nie przypomina w najmniejszym stopniu tej, którą robił własnymi rękami kuzyn czy wujek w roku 1984 nielegalnie na wsi. Inne czasy i inne obyczaje – tego dowiemy się telefonując do jednego z Kół Gospodyń Wiejskich na terenie Wielkopolski.
- Na wsiach było nieco łatwiej. Choć nie można było sobie od tak ubić sztuki mięsa by mieć na Wielkanocny stół. Przypominam, że rozprowadzania masy mięsno-tłuszczowej w czasach reglamentacji towarów było surowo karane! – wspomina pani Krystyna z Koła Gospodyń – to była jednak oficjalna formuła. Tak naprawdę, szczególnie w drugiej połowie lat osiemdziesiątych nikt już aż tak się z tym nie ukrywał. Choć niewielki strach był.
Poznań odlegle od centrum
Moja telefoniczna rozmówczyni odwróciła role. Zaczęła mnie przepytywać czy naprawdę coś wiem na temat życia codziennego w PRL czy nie mam o tym bladego pojęcia. Oczywiście padło hasło „młody pan jesteś” i temat na chwilę się urwał.
Po trzydziestu sekundach milczenia głos w słuchawce powrócił. – Kiedy wjeżdża pan do miasta poprzez lokalne mniejsze drogi i osiedla z niewielkimi blokami to co pan widzi? – zapytała pani Krystyna. Odpowiedziałem, że obok jednorodzinnych domów są też taki niewielkie bloki, a wokół nich podwórka i garaże. Nic więcej i jaki ma to związek z Wielkanocą? – Proszę pana. Jadąc od Starołęki lub Świerczewa niech się pan przyjrzy dokładnie. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu te chlewiki, które ludzie poprzerabiali na garaże to były miejsca przeznaczone na hodowlę królików, świń, a kto lepszy to miał kozę albo owcę. Kaczki ludzie hodowali nawet w miastach i pozwalało im się pływać w toni zbiorników przeciwpożarowych. Kiedy zachodziło słońce, właściciele szli ze swoim stadem „do domu” – wspomina z uśmiechem rozmówczyni i dopowiada.
– Wie pan co, jak słyszę moją wnuczkę, która chce mi na obiad zrobić jarmuż, kaszę pęczak i kurczaka to chwytam się za głowę. Jarmuż to się na łące zbierało, żeby te króliki, co je wielu miało jakoś wykarmić, a na kaszę pęczak łowiło się ryby. – Odpłynęła w siną dal rozmowa telefoniczna dotycząca Wielkanocy. Podpytałem więc trochę złośliwie – zapomniała pani o kurczaku? – Odpowiedź padła błyskawicznie – no tak. Bo to co kupujemy dzisiaj nie smakuje jak kura. To jest problem dzisiejszych świąt wiosennych. Nic nie smakuje jak dawniej. Nie ma takich rodzinnych świąt jak dawnej. Wszystko kupujemy. Od lukrowanych zajączków (hit PRL przyp. red.) przez gotowe jedzenie. Przywozimy do domu i odgrzewamy. Rodzina siada na pół godziny, a potem każdy rozchodzi się we własnym kierunku. Jeden patrzy w telefon, inny wchodzi na facebooka. Dzieciaki włączają telewizor i koniec. Nikt nie wspomina. Nikt się nie zachwyca, bo i nie ma czym, skoro wszystko kupione. – wspomina pani Krystyna ze smutkiem. – Na szczęście moje wnuki starają się działać nieco inaczej. Po długich rodzinnych rozmowach udało się ustalić pewne reguły. Jeden dzień przed świętami, komputery i telefony wyłączmy. Telewizor też. Pojawia się cicho grające radio i pieczemy, kroimy, prasujemy. Rodzina się zjeżdża i działamy razem. Bywa głośno i niebezpiecznie (śmiech) ale jest szczerze i prawdziwie – słyszę na koniec.