PIECHOTĄ DOOKOŁA POLSKI: CZĘŚĆ 12 Z JEZIORA WIŻAJNY DO TATARSKIEJ WIOSKI KRUSZYNIANY!
Kra! Kra! Kra!
Złowieszczo wołały wrony nad naszymi głowami. Upiorne "kra", jakby wyjęte z filmu "Ptaki". Ten dźwięk towarzyszył nam w Wiżajnach przy śniadaniu i gdy kładliśmy się spać.
- Alfred Hitchcock musiał być w tej wiosce zanim nakręcił swój horror. - stwierdziła Marta, gdy drugiego wolnego od marszu dnia ptaki nie dawały nam spokoju.
Wiżajny to dziwna miejscowość. Gdyby spojrzeć na ruch uliczny można by uznać, że to wymarła wieś. Dopiero w sklepie spotyka się innego człowieka. Ów człowiek zresztą zaraz wsiądzie w samochód i zniknie jak reszta mieszkańców Wiżajn.
Kto był w nadmorskiej miejscowości poza sezonem ten wie jaki obraz zobaczyliśmy w podlaskiej wiosce. Tu jednak bardziej niż nad Bałtykiem uderzała bezludność na samym początku września. Zwłaszcza, że charakteru wszystkiemu nadawały te przeklęte wrony!
Pójdziemy pieszo!
Opustoszała miejscowość miała swą ogromną zaletę. Gdy po 22 gasły latarnie przy ulicy, niebo rozpalało się tysiącem gwiazd. Z otwartymi ustami podziwialiśmy czarne sklepienie, które dla miszczucha nigdy jeszcze nie było tak jasne, jak w tą ciemną noc. Marta kreśliła mi przed oczami gwiazdozbiory, których dziś nie potrafiłbym Wam nawet powtórzyć.
Szczególnie dla niej, mocno zainteresowanej astronomią, możliwość oglądania tych cudów była nie lada gratką. Zwykle bowiem, podczas normalnego dnia marszu, kładziemy się spać około 20. To wyklucza nas całkowicie z obserwacji nocnego nieba. W Wiżajnach mogliśmy sobie pozwolić na stanie i gapienie się w kosmos.
Najważniejszą atrakcją tego miejsca jest ogromne jezioro. Jednak nas, zgodnie ze stylem Piechotą się Chodzi, ono interesowało najmniej. Głównie dlatego, że pierwsze dni września były, mimo grzejącego słońca, bardzo chłodne. Jeśli jednak jesteście fanami filmu "Ptaki" i chcielibyście posłuchać złowieszczych wron, siedząc w łódce na środku ogromnego jeziora, to wrześniowe Wiżajny są miejscem stworzonym dla Was.
Czas odpoczynku szybko minął. Ruszyliśmy ku nowym przygodom na południe, wzdłuż wschodniej granicy kraju. Szokiem kulturowym przy litewskiej granicy okazały się płoty. Każdy tam dba o to, by jego ziemia była wyraźnie odgrodzona od ziemi sąsiada. Tak, jakby na Suwalszczyźnie obowiązywał nakaz znaczenia swoich włości.
Nigdy też nie widziałem tak intensywnie zielonej trawy jak tam. Idąc przez Ejszeryszki do Uroczyska Poszeszupie mieliśmy wrażenie, iż w magiczny sposób przenieśliśmy się do krainy wymyślonej przez Tolkiena. Niekończące się łąki i wystające z pofałdowanej ziemi ziemianki do złudzenia przypominały książkowe Shire.
Z zachwytu nad okolicznościami przyrody, nagle wyrwały nas odgłosy strzałów. W dodatku, droga przecinająca uroczysko Poszeszupie, wyznaczona przez elektroniczną mapę w telefonie, okazała się jedynie fikcją twórców aplikacji. Z duszą na ramieniu przemierzaliśmy więc leśne zakamarki, słysząc raz bliżej, raz dalej wystrzały. Odetchnęliśmy dopiero, gdy udało nam się dotrzeć do miejscowości o niezbyt apetycznej nazwie Kupowo.
Kolejną ważną zmianą w krajobrazie różniącym Suwalszczyznę od Warmii i Mazur były konie. W Warmińsko-Mazurskim prawie ich nie widzieliśmy, w Podlaskim tylko jednego dnia Marcie udało się pogłaskać aż trzy różne, pasące się na łąkach, wierzchowce! (W tym małe źrebie!).
Noc spędziliśmy na polach we wsi Romaniuki. To pozwoliło nam przybyć do Puńska z samego rana. Ciekawe to miasto, w którym mniejszość litewska stanowi większość. Aż osiemdziesiąt procent mieszkańców to Litwini. W sklepach i na urzędowych tabliczkach wszystko jest napisane w dwóch językach a litwińskie rejestracje samochodowe widuje się tam równie często (jeśli nie częściej) jak polskie.
Pod sklepem zaczepił nas Janek, typowy przedstawiciel zawodu żebraczego. Próbował przywitać się z nami po litewsku i rosyjsku aż wkońcu zaryzykował polski.
- Znam, wiecie Państwo cztery języki. - przekonywał puński poliglota - Litewski, to oczywiste. Grekę, bo wymagali tego w technikum. Ja jestem technik, w drewnie ozdoby robię. Jak w kościele w ławkach widzicie wykończenia ozdobne, to moja robota. Łacinę, bo byłem ministrantem i rosyjski. Pytaliśmy zawsze naszego profesora, a profesor przyjechał do naszego technikum ze zsyłki na Sybir, Panie Profesorze, dlaczego my kurwa, za przeproszeniem Państwa, musimy się tego rosyjskiego uczyć? A profesor odpowiadał nam po rosyjsku, bo język wroga trzeba znać!
Janek w ogóle ma bardzo pozytywny stosunek do życia. Przez krótką chwilę zdążył opowiedzieć nam kilka żartów, nie prosząc przy tym o żadną zapomogę. W ten sposób Puńsk zyskał w naszych oczach jako bardzo gościnne miasto.
- Wiecie Państwo czym różni się optymista od pesymisty? - zapytał nas na odchodne - optymista mówi "wywiozą nas na Sybir", a pesymista "pójdziemy pieszo"!
Las Harry'ego Pottera
Resztę dnia spędziliśmy na tułaczce po przygranicznych wsiach. Ich nazwy czasem śmieszyły, jak cudownie brzmiące Buraki, czasem budziły respekt swoją kreatywnością. Nam bardzo przypadły do gustu Sankury, z litewskiego Sankurai. Oczyma wyobraźni widzieliśmy klasztor wypełniony kurami pragnącymi zgłębiać tajniki wschodnich sztuk walki.
Dzień zakończyliśmy pod Żegarami. Byliśmy całkowicie załamani sklepową hegemonią Sejn. Od lokalnych mieszkańców wioski, położonej przy kolejnym wielkim jeziorze - tym razem Gałduś - dowiedzieliśmy się, że w promieniu piętnastu kilometrów od Sejn nie znajdziemy żadnego działającego sklepu.
To miasto nie było na naszej liście marzeń, ale brak jedzenia i picia dosłownie zmusił nas by następnego dnia z rana pojawić się tam. Jak się na miejscu okazało, spontaniczna zmiana planów bardzo się nam opłaciła. Sejny są piękne!
Naszą uwagę niemal natychmiast przykuła Bazylika Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny oraz podominikański kompleks klasztorny znajdujący się za nią. Jedząc śniadanie na ławeczce przed świątynią kontemplowaliśmy jej architektoniczne piękno. Szkoda tylko, iż przyklasztorne mury obwieszone są paskudnymi banerami...
W Sejnach mieliśmy też okazję napić się kawy na dawno niewidzianych przez nas stacjach benzynowych. Wiem, nic w tym egzotycznego, pod warunkiem, że na codzień macie kawę pod ręką. W ogóle, czuliśmy się trochę jak takie dzikusy, co wyszły właśnie z leśnej dżungli do centrum miasta. Może to wyjaśnia dlaczego dopiero o 12 (mimo, iż do miasta weszliśmy o 8) udało nam się opuścić Sejny.
Ten dzień ewidentnie należał do pięknych kościołów. W Berżnikach odpoczywaliśmy pod kościołem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Cudownie utrzymana, drewniana świątynia zupełnie nas zachwyciła!
Do tego, same Berżniki bardzo chwalebnie zapisały się na kartach polskiej historii. To tam właśnie miała miejsce Bitwa Niemeńska. Druga co do ważności podczas wojny polsko-bolszewickiej. Polskie w niej zwycięstwo przesądziło o kształcie wschodniej granicy II RP. Pięknie upamiętniają ten czyn pomniki na Berżnikowskim cmentarzu. Problemem jednak jest dosłownie góra śmieci leżących przed cmentarzem. Mało to patriotyczne i na pewno nie smaczne...
Finisz dnia kościelnego przypadł nam w wiosce, która moim zdaniem powinna stać się stolicą polskich fanów Harry'ego Pottera. Szlamy, bo tak się nazywa, położona jest we wschodniej części Puszczy Augustowskiej, nieopodal rzeki Szlamica i jeziora Szlamy.
W książce J. K. Rowling "Szlamy", to obraźliwa nazwa na czarodziejów, których rodzice nie posiadają magicznych zdolności, czyli są Mugolami.
Czy można odnieść tę definicję w jakikolwiek sposób do wioski, w której spaliśmy? Otóż wydaje mi się, że tak! Przecież w tak nieatrakcyjnej Polsce, która wydaje się zwyczajna do granic możliwości, znajdziecie tę czarującą wioseczkę. Stoją tu trzy chatki a wokół tylko puszcza. Wieczorem i nad ranem okoliczne łąki spowija tajemnicza mgła, gęsto zarośnięty las przywodzi zaś na myśl ten Zakazany z okolic Hogwartu. Atmosfera jest tak przesiąknięta magią, iż czeka się tylko, by ktoś cicho szepnął "lumos" i rozświetlił swą różdżką leśne zakamarki.
Maciek
Równie tajemniczy i magiczny klimat poczuć można w Mułach. Pierwszej wiosce, którą mijaliśmy po nocy w Szlamach. Zanim jednak tam dotarliśmy w naszej kolekcji znalazł się kolejny trójstyk granic. Tym raz polsko litewsko białoruski. Nie jest on jednak w żaden sposób oznaczony, nie prowadzi do niego żadna ścieżka i chyba zobaczyć go mogą tylko prawdziwi czarodzieje. Nam się nie udało więc mamy szałowe zdjęcie z lasem.
W Mułach znów stoi tylko kilka domków i podobnie jak w Szlamach o asfalcie, czy choćby drodze szutrowej słyszano tu tylko w opowieściach. Podmuch cywilizacji dopadł nas dopiero za Śluzą Kudryki, będącą częścią wielkiego systemu na Kanale Augustowskim, we wsi Rudawka.
Pod względem architektonicznym chyba nigdy jeszcze nie widzieliśmy tak pięknej wsi. Pani sklepowa poczęstowała nas pyszną kawą, a my w podsklepowym ogródku obserwowaliśmy jak Maciek, pies jednego z wiejskich gospodarzy, pomaga swemu panu w ogrodniczych porządkach.
Kolejny raz zmieniliśmy plany i zamiast do Lipska, poszliśmy do Rygałówki. Na miejscu okazało się, że dwie malutkie wioski Rygałówka i Siółko dzielą między sobą przeogromny kościół, który z oddali wręcz przypomina pałac rodem z baśni o Alladynie. Dawna cerkiew obecnie kościół katolicki pod wezwaniem Przemienienia Pańskiego góruje nad malutkimi wiejskimi chatkami. Wśród rozciągających się po horyzont płaskich jak stół pól świątynia przypomina zamek możnowładcy, który nie bojąc się swych wrogów nie postawił murów obronnych.
Tymi to polami ruszyliśmy następnego dnia do Kuźnicy. Droga minęła nam bez większych atrakcji. Same miasto okazało się zagłębiem Białorusinów, którzy przyjeżdżają do Polski, by zwiedzać... supermarkety.
My, jak zwykle w mieście, do późna zasiedzieliśmy się przy kawie w lokalnym barze. Tym razem jednak zachowaliśmy się wybitnie nieodpowiedzialnie nie znajdując sobie zawczasu miejsca na nocleg. Przez to, trochę panicznie, późnym wieczorem (jak na nas oczywiście, czyli po 20) zaczęliśmy się rozglądać za miejscem, w którym dałoby się rozbić namiot.
W konkursie na najgłupsze miejsce wybraliśmy łąkę, którą od jezdni oddzielały tylko mocno przerzedzone krzaki. Gdy już ułożyliśmy się do snu, najpierw usłyszeliśmy donośne ryki łosia albo jelenia (w tej sprawie inspektor Marta wszczeła już dochodzenie). Następnie, jakiś rolnik postanowił pojeździć swoim bardzo głośnym traktorem po polu. Zupełnie nie zważał na fakt, iż było grubo po 21 i zbłąkani wędrowcy chcą iść spać. Tymczasem, my modliliśmy się w śpiworach, by nas nie zauważył i nie kazał znaleźć innego miejsca na koczowanie. Gdy wstaliśmy rano okazało się, że obozowaliśmy właściwie we wsi Nowodziel. Mieszkańców serdecznie przepraszamy za całonocne ujadanie ich psiaków, spowodowane naszą namiotową obecnością.
Z Nowodziela bardzo szybko doszliśmy do Nomik. Wioseczka jak każda inna, lecz to właśnie tam zagadnął nas jeden z wiejskich gospodarzy. Gdy dowiedział się, że chcemy obejść Polskę dookoła, opowiedział nam historie chłopaka, który zeszłego roku przemieszkał u niego kilka dni. Ów jegomość również próbował obejść nasz kraj, a pchnął go do tego życiowy dylemat: ożenić się, czy zostać księdzem?
Jak dobrze, że my nie mamy takich rozterek! Choć często, gdy powtarzamy ludziom, iż naszym celem jest uczczenie setnej rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości pytają "a jaka to niepodległość, dajcie spokój". Nasza i tyle nam wystarczy.
Nomicki gospodarz nie podważał polskiej niepodległości. Koniecznie chciał podarować nam piwo, a ponieważ nie pijemy alkoholu, to dał nam białoruski kwas chlebowy w ogromnej półtoralitrowej butelce.
Jako prezent niespodziankę dostaliśmy też przewodnika. Półprzytomny od alkoholu pracownik pana gospodarza, Maciek, uparł się, że zaprowadzi nas do Zubrzycy Wielkiej. Na nic zdały się nasze grzeczne podziękowania i tłumaczenie, iż mamy mapy i znamy drogę. Nawet gospodarz nie był wstanie powstrzymać tej niechcianej przez nikogo prócz Maćka dobroczynności. Następne cztery kilometry towarzyszył nam ubrany w klapki i uzbrojony w dwulitrowe białoruskie piwo, bełkoczący parobek. Było trochę śmiesznie a trochę strasznie. Co byśmy zrobili, gdyby ten biedny chłop omdlał nam ze zmęczenia alkoholowego gdzieś po środku pól?
Maciek trzymał się jednak świetnie. Mimo, że mieszały mu się w głowie miejscowości, czas przeszły, przyszły i teraźniejszy, to zdołał nas doprowadzić do Zubrzycy.
Tatarska wioska bez Tatarów?
Cudem powstrzymaliśmy go, by nie pokazywał nam już drogi na Babiki. Mieliśmy nadzieję, że uda mu się wrócić do domu bez problemu. Choć już gdy szedł z nami zdążył umówić się na piwo z koleżanką z Wojnowców.
Im bliżej wyznaczonego na ten dzień celu, czyli tatarskiej wsi Kruszyniany, tym robiło się ciekawiej. Pośród polnej pustyni przy Białoruskiej granicy znajdziecie miasto Krynki. Położone na planie sześcioboku jest architektonicznym unikatem na skale krajową! Jeszcze przed II Wojną Światową większość miejskiej zabudowy stanowiły drewniane domy. Plac miejskiego rynku, obecnie przerobiony na park, to rondo z którego odchodzi dwanaście dróg. Podobny sposób zabudowy znajdziecie tylko w Paryżu. Aż do I Wojny Światowej Krynki zamieszkiwali głównie Żydzi. Znajdziecie tu resztki fundamentów po Wielkiej Synagodze, którą w 1944 roku zniszczyli Niemcy. Jest walący się niestety budynek po synagodze Chasydów ze Słonimia, jedna z niewielu wolnostojących bożnic chasydzkich w Polsce. I jest również Synagoga Kaukaska, dziś mieści się w niej Gminny Ośrodek Kultury i Sportu. Swoją nazwę ta synagoga zawdzięcza biednej dzielnicy Krynek, którą zamieszkiwali Żydzi przybywający do miasta z Azji (choć to tylko jedna z kilku wersji dotyczących powstania tej nazwy). Dziś, jak głosi napis na ostatniej ze świątyń, w Krynkach nie ma ani jednego przedstawiciela społeczności żydowskiej. Szkoda...
Miasto mimo wielu złych podmuchów wiatru historii zachowało jednak swoją wielowyznaniowość. Prócz, co oczywiste, katolików, spotkacie tu prawosławnych, protestantów a nawet muzułmanów. Ślady wszystkich monoteistycznych religii są widoczne w miejskiej zabudowie. W mojej wyobraźni całkowicie biały i katolicki wschód przestał być taki jednobarwny.
Dzień zakończyliśmy w Kruszynianach. Znana z mediów tatarska wioska, choć była jednym z naszych wielkich marzeń, trochę rozczarowuje. W miejsce spalonej w maju jurty, jej gospodyni wybudowała zwykłe, nie specjalnie wyróżniające się wśród reszty, domki.
Charakteru Kruszynianom dodaje już tylko piękny zielony meczet. By go zwiedzić przyjeżdżają tu wycieczki z całej Polski. Jednak Tatarzy u których mieszkamy twierdzą, że wioska umiera. Młodych ciągnie do dużych miast a majątki rodziców sprzedają bogatym Warszawiakom. Tatarska wioska przeistacza się w wioskę generalnych dyrektorów polskich oddziałów wielkich, międzynarodowych korporacji.
- O tam na przykład mieszka prezes polskiego oddziału firmy zajmującej się środkami czyszczącymi. - mówi nasza gospodyni, pokazując palcem posesję sąsiada.
Trudno nie czuć przygnębienia w takiej sytuacji. Być może jesteśmy świadkami kończącej się wielowiekowej tradycji tego miejsca. Na razie jednak mamy szczęście mieszkać u prawdziwych Tatarów i chcemy czerpać z tego przywileju tyle ile się da, by móc Wam o tym opowiedzieć już w przyszłym tygodniu!