ANIA WITCZAK-CZERNIAWSKA: WIERZĘ, ŻE DLA DIKANDY TEŻ JEST MIEJSCE W POLSCE!
20 lat działalności zespół Dikanda świętuje objeżdżając Polskę. Jutro (02.03.) zagrają w Poznaniu. Ania Witczak-Czarniawska zdradza nam, jak zamierzają uczcić okrągłą rocznicę, dlaczego zespół jest jak małżeństwo oraz co się w nich zmieniło po dwóch dekadach koncertowania.
Marek Mikulski: W tym roku obchodzicie dwudziestolecie zespołu. Planujecie uczcić te rocznicę w specjalny sposób?
Ania Witczak-Czarniawska: Uczczeniem tych 20 lat będzie płyta, którą mamy zamiar wydać na jesieni tego roku. Nie będzie to nic w stylu „greatest hits”. Chcemy nagrywać zupełnie nowe piosenki w nowym - nienowym składzie. Już na ostatniej płycie towarzyszył nam trębacz Szymon Bobrowski, jeszcze wtedy gościnnie ale w naturalny sposób stał się członkiem zespołu. Odchodzi od nas skrzypaczka Kasia Dziubak, po wielu latach „tułaczki” z zespołem postanowiła zakończyć życie nomada (śmiech) i zatroszczyć się o dom. W jej miejsce pojawił się Andrzej Fiś Jarząbek. W takim składzie otwieramy nowy rozdział zespołu. To nasz sposób na uczczenie tych 20 lat.
Często porównujesz pracę w zespole do małżeństwa. Wasze dwudziestoletnie małżeństwo jest dobre?
Owszem, porównuję zespół do małżeństwa, ale robię to głównie po to, by pokazać, że Dikanda jest w miarę młodym związkiem. Biorąc pod uwagę takie małżeństwa jak moich rodziców, które trwają ponad 40 lat okazuje się, iż nasze 20 to niewiele. Przez te lata w zespole pojawiły się relacje towarzyskie, jesteśmy przyjaciółmi. Trochę zmusiło nas do tego wspólne podróżowanie i szukanie dźwięków, które wszystkich nas porywają. To naprawdę zbliża ludzi. Dlatego jesteśmy zespołem Dikanda, a nie jakimś projektem, który jednoczy muzyków pod wspólnym szyldem na chwilę, a potem każdy idzie w swoją stronę. Jest w nas taka wierność trwania ze sobą i to na pewno wielka siła tego zespołu.
Ale ta wierność miała chyba blaski i cienie, bo przecież przez 20 lat nie może być ciągle kolorowo?
Wiadomo, przecież przez tyle lat nie można mieć wiecznie „banana na twarzy” (śmiech). Bywało różnie, a zapisem naszych stanów i zmian zachodzących w nas i naszym życiu zawsze były płyty. Były między nami kłótnie, rozstania oraz powroty. Te wszystkie emocje wychodzą później na koncertach, na nagraniach. Teraz jak patrzę na to z perspektywy czasu, to widzę, że postępowaliśmy w myśl zasady „co nas nie zabije, to nas wzmocni”. Trzymając się metafory małżeństwa, kiedyś zapytano parę staruszków, którzy przeżyli ze sobą chyba 70 lat, jaką mają receptę na długotrwały związek? I jedno z tych staruszków odpowiedziało „Wie Pani, kiedyś się naprawiało, dziś się wyrzuca i bierze nowe”. My wolimy naprawiać niż wyrzucać.
W jednym z wywiadów mówiłaś, że na początku Dikandy w 1997 roku był w Tobie żar. Dziś go nie ma, zmienił się, co się z nim stało?
Zmienił się całkowicie. Pod względem twórczym, kobiecym dziś to zupełnie inny rodzaj żaru. Była we mnie kiedyś taka młodzieńcza euforia. Ona objawiała się radością z tego, że stoję na scenie, taka młoda, seksowna dziewczyna z totalną korbą w głowie. Później zaczęły przychodzić takie okresy, kiedy myślałam, że tu już nic nowego nie zdziałamy, taki mur niemożności. Okazało się jednak, że praca twórcza to sinusoida. Ten chwilowy mur, cofnięcie, jest potrzebne, by móc stworzyć coś ciekawego w rejonach, o których wcześniej się nie myślało. W tym wszystkim bardzo pomagają przeżycia, one dają natchnienie. Innym razem z kolei, musisz się wyciszyć i odciąć od wszystkiego, by móc usłyszeć siebie samego. Doszłyśmy do wniosku z koleżanką z zespołu, że nasza kobiecość nie jest już taka frywolna. Jest starsza, rasowa i naznaczona macierzyństwem, a jednocześnie sięga głębiej, niż ta młodzieńcza, euforyczna. Ważne jest żeby śpiewać w prawdzie ze sobą, tak jak się teraz czujesz, bo udawanie donikąd nie prowadzi.
Od premiery waszej pierwszej płyty utarło się mówić, że gracie muzykę czterech storn wschodu. A gdybyś miała wytłumaczyć osobie, która nigdy Was nie słyszała co gracie?
Dikanda gra swoją muzykę. Czyli muzykę uniwersalną, niosącą ze sobą ogromny wulkan przeżyć i emocji. W naszych inspiracjach można spotkać energię górali, energię z Bałkanów, bliskiego wschodu a przede wszystkim energię z naszych serc! Mimo, że w naszej twórczości pojawiają się wpływy z nowoczesności, to trzymamy się muzyki tworzonej przez człowieka, nie maszyny. Dlatego to tak porywa!
Czym jest „dikandisz”?
To mój własny język. Powstał z niemocy wyrażenia wielu emocji, które mną targają, za pomocą istniejących języków. Równocześnie okazało się, że właśnie ten wymyślony język ma ogromną moc. Nie ważne gdzie gramy, czy to są Indie, Maroko, czy Grecja. Do ludzi przemawiają te same emocję, które są we mnie, gdy śpiewam. Ta uniwersalność języka sprawia, iż wszyscy rozumieją bez potrzeby poszukiwania tłumaczenia konkretnych słów. Aczkolwiek, jeśli Pan Bóg da mi taką łaskę, że znajdę odpowiednie słowa na przykład w języku polskim, to nie będę się temu przeciwstawiać.
Niezmiennie od lat wzbudzacie ogromne zainteresowanie w Niemczech. Potrafisz jakoś wyjaśnić ten fenomen?
Dużo zawdzięczamy naszemu agentowi z Niemiec, który organizował nam mnóstwo koncertów. Później z tych spotkań z publicznością rodziły się kolejne koncerty w nowych miejscach, bo im ciągle było mało. My nie mamy tam żadnego kontraktu z wielką firmą fonograficzną, która promuje nasze koncerty na każdym rogu. Wieści o naszych występach rozchodzą się pocztą pantoflową, a ludzie przychodzą z potrzeby serca, nie przez reklamę. Podobnie działo się na Węgrzech i w Szwajcarii. Pewnie gdybyśmy trafili na dłużej do Francji, czy innego państwa, to by się powtórzyło. Wierzę w to, że Dikanda jest tylko jedna i nie da się jej z niczym porównać ani zastąpić!
Pojawiła się w Tobie kiedyś zawiść, że zespół jest doceniany bardziej za granicą niż w Polsce?
Staram się nikomu nie zazdrościć. Zresztą, zazdrość to najbardziej bezsensowny grzech, bo nawet z cudzołóstwa jest krótka przyjemność, a co masz z zazdrości? (śmiech) Oczywiście, czasem po ludzku mam poczucie niesprawiedliwości, gdy ktoś podpisuje kontrakt na ogromną promocje swojej twórczości ale nie reprezentuje dobrej jakości. Jeśli jest we mnie poczucie niedosytu, to właśnie przez to, że w show biznesie wiele rzeczy nie broni się na poziomie artystycznym, a jednak ich autorzy zyskują sławę i pieniądze. Z drugiej strony, nie odżegnuje się od show biznesu. Wierzę, że dla Dikandy też jest w Polsce miejsce. Nie chcę narzekać, bo my całkiem sporo w kraju gramy.
Oprócz Dikandy masz jeszcze spore doświadczenie w tworzeniu muzyki filmowej.
Wszystko zaczęło się około 10 lat temu. Mnie zawsze ciągnęło, by reagować na obraz muzyką. Miałam za sobą jakieś próby z komponowaniem w teatrze. Jednak prawdziwa przygoda zaczęła się z Ablem Korzeniowskim. To polski kompozytor, który obecnie jest już bardzo znany, tworzy między innymi dla Madonny, otrzymał też kilka nominacji za muzykę w filmach. 10 lat temu, gdy jeszcze pracował głównie w Polsce, napisał dla mnie partię Marii, bohaterki z niemego filmu „Metropolis” Fritza Langa z 1927 roku. Podkład muzyczny zapewniała orkiestra, podwójny chór i moja skromna osoba. Później współpracowałam z Jerzym Maksymiukiem, niesamowitą osobą, przy filmie „Mania” z Polą Negri, czyli znów niemy film. Był jeszcze „Czas honoru”, gdzie śpiewałam dzięki Bartoszowi CHajdeckiemu. Do muzyki Bartka wykonywałam też wokalizy na Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie.
A czym będzie Superheroes in Concert?
Będzie to kompilacja muzyki z filmów typu „Iron Man”, „Spider-Man”, „Batman”. Kompletnie nie moje filmowe klimaty, ale muzyka piękna i cieszę się, że wezmę w tym udział. Może uda mi się w końcu zabłysnąć w oczach mojego trzyipółletniego syna (śmiech). Zapraszam wszystkich serdecznie 22 kwietnia do Wrocławia, 29 kwietnia do Krakowa i 14 października do Gdańska. Widz nie tylko będzie słyszał na żywo orkiestrę z wokalistkami, dzięki specjalnym okularom zobaczy przed sobą na przykład niemal namacalną przepaść. Miałam na sobie te okulary i byłam w ciężkim szoku. To jest coś niesamowitego!
Na zakończenie, jestem ciekaw, czy macie już tytuł nowej płyty?
Oczywiście, że nie! Tytuł u nas zawsze powstaje na końcu. Bardzo mi się marzy, żeby zrobić płytę po polsku. Ale u nas w zespole nic nie dzieje się na siłę, musimy na próbie poczuć ciary, wtedy wiemy, że materiał jest dobry. Jeśli tego nie będzie z polskim tekstem, to zrobimy to inaczej. Chociaż jest we mnie taka chęć powiedzenia czegoś po 20 latach. Na pewno mogę już zdradzić, że polskie akcenty pojawią się na nowej płycie.
Czego można życzyć Dikandzie po 20 latach?
Żeby ludzie nadal chcieli się z nami spotykać. To daje nam ogromną energię. Jest wtedy chęć, by wsiadać w busa i jechać nawet na drugi koniec świata. Uwielbiam śpiewać dla ludzi, czy jest ich dwoje, czy dwa tysiące. A nawet jak już nie będziemy jeździć, to będę śpiewać sąsiadom na ławce przed blokiem. Dikandzie można życzyć, by nadal nas chcieli!