NAZIŚCI, TEMPLARIUSZE I WIKING Z POMORZA. TO NIE FILM, TO FAKTY Z POLSKIEJ HISTORII!
„Latarnia umarłych” to druga książka szczecińskiego pisarza Leszka Hermana*. Po premierze debiutanckiego „Sedinum”, autor ten został okrzyknięty polskim Danem Brownem. W rozmowie z nami opowiada o Wikingu z Darłowa, który rządził całą Skandynawią. Mówi o groźnych truciznach ukrytych w Bałtyku, a także zdradza czy jego bohaterowie zawitają do Poznania.
Marek Mikulski: Akcja drugiej Pana książki już nie dzieje się w Szczecinie. Tym razem przenosimy się do Darłowa. Małej nadmorskiej miejscowości jakich wiele na Pomorzu. Dlaczego akurat tam?
Leszek Herman: Miasteczko ma fantastyczną historię! Pierwsze skojarzenie z Darłowem to oczywiście postać króla Eryka I, księcia ze słupskiej linii Gryfitów, który urodził się na zamku w Darłowie i w wyniku rodzinnych koligacji (jego cioteczna babka była królową Danii) został władcą Unii Kalmarskiej czyli Danii, Szwecji i Norwegii wraz z Islandią i Grenlandią bez mała jednej czwartej ówczesnego świata. Eryk pod koniec życia wrócił do Darłowa i tutaj, po latach awanturniczego życia, zmarł w rodzinnym zamku. Ale, żeby wszystko nie było zbyt oczywiste, w książce nie skupiłem się wcale na postaci Eryka. Darłowo ma także niezwykle interesującą historię z okresu II wojny światowej. To tutaj Niemcy zbudowali poligon doświadczalnych dział kolejowych, na którym zbudowano największe działo w historii ludzkości „Dorę”.
Do tego dochodzi klimat małego nadmorskiego miasteczka, z zachowaną historyczną zabudową, portem, starą latarnią morską, pomnikiem rybaka i dziesiątkami legend, o których nie opowiada się turystom i którzy nie mają czasu ich słuchać, skupieni od wczesnych godzin rannych na pilnowaniu miejsc na plaży za parawanami.
Jak to się stało, że nikt w Polsce nie wie o królu Eryku, który spoczywa w Darłowie i w pewnym momencie historii władał niemal całą Skandynawią?
No właśnie. To najlepiej obrazuje jak mało o Pomorzu wiadomo w Polsce. O tym na przykład, że w Szczecinie urodziła się caryca Katarzyna II, mieszkańcy Polski centralnej wiedzą głównie dlatego, że powstało kilka filmów i seriali, gdzie podano ten fakt. Erykiem Pomorskim filmowcy się jakoś nigdy nie zainteresowali, mimo, że jego dzieje są ciekawsze niż Gra o tron (śmiech).
Z powieściami sensacyjnymi zawsze jest tak, że trudno znaleźć granicę między faktami a wyobraźnią autora. Czy na przykład Tsunami naprawdę wystąpiło na Bałtyku?
W kronikach klasztoru kartuzów z Darłowa zachował się opis kataklizmu, który w 1497 roku, zniszczył miasteczko, a który, od ryku morza wdzierającego się w głąb lądu, nazwano „Niedźwiedziem morskim”. Historię tę także uwieczniono na drewnianych panelach balustrady renesansowej ambony w Kościele Mariackim w Darłowie. Według starych zapisów fale były tak ogromne, że wyrzuciły daleko w głąb lądu trzy wielkie, stojące przy nabrzeżu żaglowce, a całe miasteczko zostało zatopione przez gigantyczne masy wody.
Całkiem niedawno, naukowcy ze szczecińskiego Instytutu Geologicznego, analizując układ warstw geologicznych wybrzeża od Trzebiatowa do Koszalina stwierdzili, że w okresie przypadającym na koniec wieku piętnastego są one zaburzone. Jedna z teorii przywołuje wielkie trzęsienie ziemi, które miało miejsce w owym czasie niedaleko wybrzeży Szwecji, które mogło spowodować wydobycie się z dna i wybuch metanu, co mogło być przyczyną tak wielkiego huraganu.
A próby atomowe przeprowadzane przez Nazistów?
Nie ma oczywiście na to żadnych dowodów. Od lat jednak pisze się o próbach z „nowym materiałem wybuchowym”, jak ponoć nazywał broń jądrową Hitler, które Niemcy rzekomo prowadzili na Rugii. Istnieje nawet zdjęcie wybuchu z października 1944 roku, którego autentyczność jest jednak podważana. Niemniej faktem jest, że całe Pomorze w latach wojny było jednym wielkim poligonem doświadczalnym z racji doskonałego położenia właściwie na granicy zasięgu alianckich samolotów.
Naziści, Tsunami i skarby pomorskiego wikinga, to możliwe, żeby jedno małe miasteczko, jak Darłowo, miało w sobie scenariusz na film sensacyjny rodem z Hollywood?
No właśnie sam zastanawiam się jak to jest możliwe, że przemysł filmowy połyka swój ogon, odgrzewając wciąż te same historie. Nawet powstał nowy termin – restart, którym określa się nowe wersje tych samych filmów. Tymczasem wokoło jest tyle fascynujących historii. Wystarczy je tylko opowiedzieć.
W książce pojawia się też kilka niepokojących, a nawet przerażających informacji. Dno Bałtyku to rzeczywiście tykająca bomba pełna śmiertelnych gazów bojowych z II wojny światowej?
Po zakończeniu wojny w ten sposób pozbyto się ogromnych ilości broni chemicznej, którą znaleziono w magazynach niemieckich. Utylizacja była dużo droższa, tak samo jak transport na dużo głębszy Atlantyk. Kilkadziesiąt tysięcy ton iperytu, sarinu, cyklonu B, czy innych substancji chemicznych zatopiono w wodach Bałtyku. Teoretycznie w głębiach Gotlandzkiej, czy Bornholmskiej, ale tego w jaki sposób i gdzie pozbywały się ładunków załogi okrętów rosyjskich czy alianckich w rzeczywistości nikt nie kontrolował. Po 70 latach beczki grożą w każdej chwili rozszczelnieniem i katastrofą na niewyobrażalną skalę.
Czy po napisaniu tej książki potrafi Pan jeszcze wejść do naszego morza?
Tę akurat wiedzę posiadałem już wcześniej. Dawno temu jeszcze mój ojciec, który był kapitanem żeglugi wielkiej, mówił mi, żeby na brzegu morza nie dotykać żadnych podejrzanych, kolorowych i błyszczących kamieni. W ten sposób bowiem w zimnej wodzie krystalizuje się iperyt, którego dotknięcie grozi poparzeniami, a nawet śmiercią. Bardzo wątpię natomiast czy wiedzą o tym, przyjeżdżający z głębi Polski letnicy.
Spora część książki dzieje się pod wodą, Pan nurkuje?
Mam, powiedzmy, podstawy teoretyczne. Miałem plan, żeby przed napisaniem książki zrobić pełny kurs. Nawet już się umawiałem z moim kolegą, właścicielem szkoły nurkowania, ale po prostu zabrakło mi czasu.
A czy Pana przyjaciel ze szkoły nurkowania zwiedził ten ogromny chiński wrak na dnie Bałtyku, którego tragikomiczną historię opisuje Pan w książce?
Tego wraku akurat, o ile wiem, nie. Gigantyczny wrak chińskiego masowca zresztą jest od niedawna dopiero udostępniony do nurkowania. Jeszcze kilka lat temu był zakaz schodzenia na niego, związany głównie z obawami Szwedów o zagrożenie ekologiczne.
Skąd w opowieści biorą się zwiedzający chiński statek Brytyjczycy, synowie i córy lordów, których tak bardzo wyczekuje matka jednego z bohaterów?
„Latarnię umarłych” można przeczytać bez znajomości „Sedinum”, niemniej chronologicznie, „Sedinum” rozgrywało się wcześniej i tym samym tam też bohaterowie powieści się poznali. Jeden z nich, który przyjechał na Pomorze odwiedzić miejsca, z których wywodził się jego dziadek, jest potomkiem starej pomorskiej rodziny, skoligaconej z brytyjską arystokracją. Wprowadzenie Anglików do fabuły było zabiegiem, który miał dać nieco dystansu do opowiadanej historii, w zasadzie mrocznej i smutnej. Patrząc na pomorską historię oczami Brytyjczyków można było wyłuskać z niej nieco humoru i odbrązowić pewne poważne i nadęte tematy.
Kolejna niezwykła sprawa, co Sokół Milenium, statek kosmiczny Hana Solo z Gwiezdnych Wojen robi w Bałtyku?
To fascynująca historia, niezależnie od tego czy prawdziwa, czy utkana z różnych morskich opowieści, plecionych w tawernach. W czerwcu 2011 roku szwedzka ekipa poszukiwaczy skarbów Ocean X Team odnalazła na dnie Bałtyku, w okolicach Zatoki Botnickiej dziwny obiekt. Jego kształt, przypominający właśnie Sokoła Milenium, od razu spowodował, że zaczęto snuć domysły o tym, że jest to zatopiony statek obcych. Inne teorie mówiły o rosyjskim statku kosmicznym z jakiegoś utajnionego programu kosmicznego lub o zatopionych w czasie II wojny światowej nazistowskich maszynach latających. Miejsce spoczywania tego obiektu jest oczywiście utajnione i do dzisiaj nie wiadomo z czym mamy do czynienia.
Żeby tego wszystkiego było mało dorzuca Pan jeszcze templariuszy, oni też byli w Darłowie?
W Darłowie akurat nie. Akcja książki przez moment dzieje się na Bornholmie, gdzie stoją tajemnicze rotundowe kościoły, których historia spleciona jest z zakonem. Przewodnicy na wyspie opowiadają legendy o ukrytych tutaj skarbach Templariuszy. W Darłowie natomiast stoi stara kaplica świętej Gertrudy, która niekiedy jeszcze porównywana jest do rotundowych kościołów z Bornholmu i można jeszcze znaleźć opisy, w których jej losy się z tymi obiektami wiąże.
Masowa zbrodnia w Darłowie pod koniec wojny była, jak pisze Pan w podziękowaniach, impulsem do napisania książki. Jak Pan natrafił na historię i przede wszystkim niech Pan opowie co to za historia?
Pod koniec wojny, gdy w Darłowie mościły się już polskie władze, wciąż jeszcze sporo było tutaj Niemców. Po lasach ukrywały się rozmaite bandy, a sowieccy żołnierze grabili co się dało. Któregoś dnia zatrzymali się tutaj wracający z Niemiec polscy robotnicy przymusowi. Dostali samotny dom pod lasem. Następnego dnia sześćdziesięciu ludzi zostało znalezionych martwych. Mimo wznawianego już trzy razy śledztwa IPN, nie udało się ustalić sprawców. Na domiar złego nikt dzisiaj już nie pamięta, w którym miejscu ci ludzie zostali pochowani. Z upiornego domu pozostały, zarośnięte przez las gruzy.
Na tę historię natknąłem się na internetowym portalu Dziennika Sławieńskiego, dodatku do Dziennika Bałtyckiego. Znalezienie później numeru gazety, w którym był pełny tekst artykułu okazało się nadspodziewanie trudne. Do tego stopnia, że historię tych poszukiwań zdecydowałem się przytoczyć prawie wiernie w książce.
Pana bohaterowie mocno sprzeczają się co do tego, jakie czyny są dopuszczalne podczas wojny. Czy to jest odbicie Pana własnych refleksji na temat wojny?
Ten akurat temat wywołał duże spory już na etapie pisania, a później i korekty. Sprzeczałem się z moim przyjacielem, jednym z pierwszych czytelników, z wykształcenia historykiem na temat tego jak dalece wojną można usprawiedliwić niegodziwość i zezwierzęcenie? Czy tylko dlatego, że Niemcy dokonywali przerażających mordów na ludności cywilnej w Rosji, można usprawiedliwić barbarzyństwo radzieckich żołdaków, gwałcących i mordujących ośmioletnie, niemieckie dziewczynki na Pomorzu? Temat też bardzo poruszył także moją korektorkę. O niektóre partie tekstu spieraliśmy się bardzo zapamiętale. W książce pozwalam swoim bohaterom wypowiadać różne opinie na ten temat, ale przyznaję, że podzielam zdanie głównych bohaterów.
Czy tytuł polskiego Dana Browna uwiera?
Wiele razy pytany o to, przyznawałem się, że schemat powieści kryminalnej wykorzystującej historię, starożytne tajemnice, który dzięki amerykańskiemu autorowi przeżywa obecnie swój renesans, podobał mi się pod względem technicznym. Dan Brown opracował bardzo dobry „silnik” powieści sensacyjnej posługującej się zagadkami z przeszłości. Gdy szukałem sposobu na opowiedzenie o zagadkach Pomorza ten klimat oczywiście narzucał się prawie automatycznie. Bardzo podobał mi się także u niego sposób konstrukcji poszczególnych rozdziałów, które kończą się zawsze w jakimś emocjonującym punkcie, dzięki czemu czytelnik ma ochotę czytać dalej. Niemniej każdy autor, który pisze obecnie kryminał w jakikolwiek sposób ocierający się o przeszłość jest automatycznie porównywany do Dana Browna. Ja chyba bardziej chciałem przywołać ducha powieści awanturniczej, która jakoś zupełnie została ostatnio zapomniana.
Czy Poznań ma szansę stać się polem do sensacyjnego historycznego Śledztwa w wykonaniu Pana bohaterów?
Poznań ma własnych pisarzy, którzy wykorzystują jego historię do snucia opowieści kryminalnych. Ryszard Ćwirlej na przykład lub powieść Joanny Jodełki „Polichromia”, która przychodzi mi na myśl w tym kontekście, także odwołująca się do klimatów Dana Browna.
Myślą przewodnią tego mojego pisania miało być to nieznane Pomorze. Ono miało być takim drugoplanowym bohaterem. Trochę taka misja pochwalenia się jego historią i tajemnicami. Ale tak jak w „Latarni” akcja na moment otarła się o Warszawę, może moi bohaterowie zabłądzą także i do stolicy Wielkopolski. Tym bardziej, że dopiero co wskrzeszony został do istnienia pałac pod Poznaniem, którego renowacją się zajmowałem.
Kiedy możemy się spodziewać następnej książki?
Bardzo bym chciał sprostać tradycji i żeby książka pojawiła się znowu przed gwiazdką, tak jak dwie poprzednie, ale wątpię czy uda mi się dotrzymać tego terminu.
Smaczek na zakończenie. Jako architekt niech Pan powie, czy współpraca architektów z administracją państwową, to naprawdę taka wojna pozycyjna jaką opisał Pan w książce?
Głównym powodem tego jest dziurawe prawo budowlane, w którym brakuje bardzo wielu definicji i objaśnień, w skutek czego otwiera to pole do rozmaitych interpretacji. Urzędnicy najczęściej niestety przepisy interpretują w sposób najbardziej niekorzystny dla petentów, obawiając się oczywiście o swoje stołki. Niekiedy jest to wręcz widzimisie jakiejś lokalnej administracji, nie mające żadnego umocowania w przepisach. Droga odwoławcza jest jednak długa i wymaga czasu. Nawet gdy sprawa jest oczywista to inwestorzy i tak wolą położyć uszy po sobie, spełnić najbardziej absurdalne wymagania urzędników i dostać upragnione pozwolenie na budowę niż ruszać na wymagającą czasu wojnę.
Jako przykład niech posłużą wymagania z pewnego wydziału pewnego urzędu, w którym istnieje miejscowy zwyczaj zmuszania projektantów do wiązania dokumentacji plastykowymi opaskami zaciskowymi do kabli elektrycznych. Żaden inny sposób nie wchodzi w rachubę i koniec.
*Leszek Herman – Szczecinianin, z wykształcenia architekt. Od 1997 projektant i współwłaściciel szczecińskiej Pracowni Projektowej Konserwacji Zabytków. W latach 1993-1995 był autorem cyklu artykułów dla „Gazety Wyborczej” o niezwykłych budynkach i miejscach w Szczecinie i na Pomorzu, ilustrowanych własnymi odręcznymi rysunkami. Od 2005, wraz z bratem Marcinem, prowadzi autorską pracownię projektową. Prywatnie miłośnik tajemnic historycznych i architektonicznych, historii sztuki, dobrej książki, roweru, jazdy konnej i spotkań przy piwie z przyjaciółmi.