ZMARŁ ALEKSANDER DOBA
Z głębokim żalem zawiadamiamy, że dnia 22 lutego zmarł wielki kajakarz Aleksander Doba. zmarł śmiercią podróżnika zdobywając najwyższy szczyt Afryki - Kilimandżaro spełniając swoje marzenia -poinformowała rodzina Aleksandra Doby w mediach społecznościowych.
ROZMOWA Z 2016 ROKU.
Marek Mikulski: Spotykamy się w Policach i jako rodowity Policzanin muszę zapytać. Kim Pan jest Swarzędzaninem, Policzaninem, czy może Poznaniakiem?
Aleksander Doba: Jestem Policzaninem pochodzenia poznańskiego, a dokładniej swarzędzkiego. Większą część życia mieszkam w Policach. W Swarzędzu mieszkałem 29 lat i przeprowadziłem się tutaj. A za niecałe dwa tygodnie kończę 70 lat. Mam nadzieję, że dożyję (śmiech). Kiedyś, jak dopłynąłem kajakiem do Narwiku, to wybuchła mała afera. W Poznaniu media napisały, że jestem Poznaniakiem, a w polickiej gminie zagrzmiało „jaki Poznaniak, to przecież nasz, stąd!” (śmiech). Więc teraz mówię, jestem Policzaninem pochodzenia poznańskiego. Przyznaje się bez bicia, to co najlepsze wywiozłem z Poznania!
W poprzednim tygodniu* brał Pan udział w filmie. Jestem ciekaw jaką historię poznamy w „Balladzie o Olku Dobie”?
To będzie film dokumentalny z elementami fabularyzowanymi. Chciałbym, żeby był to przede wszystkim ciekawy film dla rodzin. Tak by rodzice mogli przyjść ze swoimi dziećmi i żeby nie był to kolejny nudny dokument. Obraz będzie pokazywał różne moje aktywności, którymi się zajmowałem. W zeszłym tygodniu na potrzeby produkcji latałem szybowcem, bo byłem kiedyś szybownikiem. Nie uda mi się odtworzyć wszystkich rzeczy, które dawniej robiłem ale na pewno przelecę się na motolotni w przyszłym tygodniu. Tego akurat w młodości nie robiłem, ale chce spróbować. Niestety, nie skoczę już ze spadochronem, a kiedyś w Poznaniu mi się to zdarzało. Naprawdę dużo rzeczy robiłem i byłem aktywny przez całe życie, to będzie pokazywał ten film. Ale głównie, jestem pasjonatem turystyki kajakowej, więc na tym przede wszystkim skupiać się będzie dokument.
Latał Pan na szybowcach, skakał ze spadochronem, to jak to się stało, że większość życia spędził Pan w kajaku?
No nie większość pół… może trochę ponad pół już teraz. Od 1980 roku turystyka kajakowa jest moją pasją. Dobra, więc jednak ponad pół (śmiech). Byłem aktywny w różnych dziedzinach turystyki aż w końcu wpadłem w kajaki. Nie będę ukrywał, że do dziś są one moją pasją. Chyba mogę już powiedzieć, iż jestem najwszechstronniejszym kajakarzem w Polsce. Pływam po różnych akwenach, po górach, morzach, jeziorach i rzekach. Mam najwięcej przepłyniętych kilometrów w Polsce. W tej chwili to jakieś 96 tysięcy kilometrów. Na morzach mało kto mi dorównuje, nie wspominając oceanów. Stawiam sobie różne cele dla własnej frajdy!
A pamięta Pan swój pierwszy spływ?
Tak! W swoim życiu pracowałem tylko w dwóch zakładach pracy. Najpierw w Zakładach Piekarniczych w Poznaniu. Tam odpracowywałem stypendium przez 3 lata. Później akurat się ożeniłem i szukałem miejsca pracy z mieszkaniem. Tak trafiłem do Polic, do Zakładów Chemicznych „Police”. To był duży zakład, zatrudniał ponad 5 tysięcy osób, dziś już trochę mniej, niecałe 3 tysięcy. Pracowałem w różnych działach. W biurze paszportowym w dziale głównego mechanika, kolega z biurka obok rozkładał na desce kreślarskiej mapy i pływał palcem po tych mapach (śmiech). Wtedy dałem się skusić na spływ po rzece Drawie. Do dziś jest to moja ulubiona rzeka! Więc zaczęło się od Drawy.
Polska poznała Pana, gdy przepłynął Pan Atlantyk w najwęższym miejscu. Świat, gdy dokonał Pan tego na najszerszym odcinku. A przecież wcześniej robił Pan rzeczy równie niesamowite, jak choćby opłynięcie jeziora Bajkał.
To wszystko wiąże się u mnie z prostą ciekawością świata. Zawdzięczam ją rodzicom. Rozbudzili we mnie te ciekawość, a tu idziemy na spacer, a tu na grzyby, a co to za lasek, a co jest za laskiem. Mieszkałem wtedy w Swarzędzu, chodziło się nad jezioro. Za jeziorem był lasek, tam rowerem jeździłem na grzyby. Za lasem natomiast, jest lotnisko Aeroklubu Poznańskiego. Więc obserwowałem jak szybowce sobie latają, jak skaczą skoczkowie. To wszystko mnie bardzo kusiło. W końcu trafiłem na to lotnisko, polatałem, poskakałem, coś wspaniałego! I ta chęć poznawania ciągnęła mnie coraz dalej. Na kajakach przepływałem rzeki, jeziora i tak coraz dalej i dalej. Jak mi zabrakło ciekawych miejsc to postanowiłem wypłynąć na morze. Ale dawniej było zabronione pływanie kajakiem po morzu. A ja i tak czasami nielegalnie wypływałem. Wtedy jeszcze były wojska ochrony pogranicza, które zresztą mnie łapały. Jak tylko zmieniło się prawo i można było wypływać, to jako pierwszy opłynąłem całe polskie wybrzeże. Było mi mało, opłynąłem Bałtyk.
Chciałem też pokazać, że nawet najdalszą wyprawę można zacząć z domu. Wypłynąłem z plaży w Policach i dopłynąłem do Narwiku w Norwegii. Była to wyprawa kajakiem za koło podbiegunowe. Wyprawa prawie na 102, bo zajęła mi 101 dni (śmiech). Potem musiałem zrobić przerwę. Miałem mnóstwo planów ale Zakłady Chemiczne miały problemy i ja chciałem wypływać, a tu w pracy mówią „Panie, Zakłady się sypią a Pan będzie na jakieś wyprawy wyjeżdżał?!”, no i tak właśnie różnie bywało.
autor wywiadu z Aleksandrem Dobą
A dlaczego ta ostatnia wyprawa się Panu nie udała?
To jest moja III wyprawa transatlantycka. Ale od początku. Moja I wyprawa przez Atlantyk wyglądała tak, że tylko ja i twórca mojego kajaka Andrzej Armiński wierzyliśmy, iż ta przygoda zakończy się sukcesem. Właściwie wszyscy byli przeciwko nam. Najbardziej przeciwne były nasze żony (śmiech). Nieoficjalnie, wszyscy mówili, że są z nami, tylko oficjalnie nikt nie chciał nam udzielić wsparcia. W pierwszą wyprawę wyruszyłem w ogóle nie ubezpieczony! Nikt nie chciał mnie ubezpieczyć. Próbowałem negocjować większa składka, czy coś. Zawsze kończyło się na tym samym „samobójców nie ubezpieczamy”.
Podczas drugiej wyprawy miałem już amerykańskie ubezpieczenie. Pojawiło się też oficjalne poparcie. Ludzie zmienili swoje myślenie, skoro przepłynął raz, to drugi raz też mu się uda. Muszę podkreślić, że do sukcesu i rozgłosu tej drugiej wyprawy mocno przyczynił się mój przyjaciel z USA Piotr Chmieliński.
III wyprawa na nieszczęście była bardzo szumna medialnie. Bardzo duża presja ze strony mediów i brak czasu na przygotowania w ostatniej fazie przed startem nie pozwoliły mi się skoncentrować na wyprawie. Nagle się okazało, że mój kalendarz wypełniony jest szeregiem bardzo ważnych spotkań, na których musiałem się pojawić. To zabierało mi bardzo cenny czas, a presja mediów sprawiła, że gdy przerwałem wyprawę ze względów bezpieczeństwa, ludzie mieli mi to wręcz za złe. Główną przyczyną przerwy, była fala przybojowa, której nie zauważyłem. Niezbyt wielka, dwumetrowa ale nie zauważyłem jej, byłem ustawiony do niej bokiem a pech chciał, że do tego znajdowałem się zbyt blisko brzegu o czym też wtedy nie wiedziałem. To był brzeg przy parku narodowym, więc żadnych świateł nic. Wywróciło kajak, ja wypadłem, anteny połamało. To było jakieś trzydzieści metrów od brzegu. Na przerwanie III wyprawy złożyło się bardzo wiele drobnych rzeczy. Podjąłem decyzję o przerwaniu tej podróży, sprowadziłem kajak do Polski, tu go przygotuję i chcę kontynuować wyprawę na początku maja przyszłego roku.
To żona się chyba ucieszyła?
Cieszyła się tym bardziej, że ja akurat wróciłem do domu w dniu jej urodzin. Chociaż kto wie, może to ona właśnie przyniosła mi pecha, bo przy tej III wyprawie pierwszy raz była ze mną podczas startu (śmiech). Przy poprzednich podróżach jej nie było, ja zawsze sam wszystko załatwiałem. Nie no, nie będę zwalał na żonę (śmiech). Tak się po prostu nieszczęśliwie złożyło, że miałem wypadek. W przyszłym roku będę kontynuował wyprawę. Honorowy start już zaliczyłem, a w maju startuję z miejsca, w którym woda mnie zatrzymała.
A czy oprócz III wyprawy transatlantyckiej ma Pan już kolejny szalony pomysł?
Nie, nie miałem i nie mam żadnych szalonych pomysłów. Wszystko co robię jest realistyczne. Jestem inżynierem mechanikiem, planuje sobie różne wyprawy, staram się fizycznie przygotować tak, by dać radę. I nie uważam żadnego z moich pomysłów za szalony!
Pamiętam jak na Przystanku Woodstock rok temu opowiadał Pan, że najfajniejsze są zimowe spływy kajakowe. Dlaczego?
Zimowe spływy, to przede wszystkim wielka frajda i większa adrenalina. Dodatkową atrakcją może być sytuacja, w której jedna z załóg wysypie się do wody. Wtedy trzeba ich ratować i nie patrzysz, czy blondynka, czy brunetka. W zimę i mróz to wiadomo, trzeba szybko na lądzie te mokre ciuchy ściągnąć. No to pomagamy się rozebrać (śmiech). Ubrać szybko suche i rozgrzać. Miałem kiedyś taką sytuację, dziewczyna się wysypała. Więc szybko na ląd, natarliśmy ją, ubrała suche ciuchy ale widzę, że się nadal trzęsie. Więc biorę ją pod pachę i dawaj zaczynamy biec. Ona zaczyna krzyczeć „Gdzie mnie ciągniesz, do lasu?”, a ja do niej „Nie piernicz, w kółko biegamy, żebyś się rozgrzała!”(śmiech). No tak to wyglądało, że się na początku lekko wystraszyła. A musiałem ją jakoś rozgrzać, bo przecież trzeba było dalej płynąć. Spływy kajakowe zimą są fajne.
Na koniec, czy zdradzi mi Pan jak utrzymać taką formę jak Pańska w Pańskim wieku?
No jak to, jak? Uśmiechać się do ludzi! Być aktywnym. U mnie to jest po prostu naturalne, bo ja jestem ciekaw świata zewnętrznego i wewnętrznego również. Na przykład, bardzo mnie ciekawi moje zachowanie, gdy przez dłuższy czas jestem sam na sam ze sobą. Okazuje się z resztą, że na wiele rzeczy jestem bardzo odporny. Koledzy się kiedyś ze mnie mocno śmiali, bo żona im wygadała, że testuje spanie zimą w kajaku na balkonie (śmiech). Przygotowywałem się wtedy do zimowych spływów kajakowych i faktycznie nocowałem w kajaku na balkonie w moim bloku. Do nietypowych rzeczy trzeba się dobrze przygotować i wszystko sprawdzić. Testowałem swój organizm na różnych polach i dzięki temu wiem na co mogę sobie pozwolić. To tyle.
*Rozmowa zotała przeprowadzona w 2016 roku i wtedy tekst po raz pierwszy pojawił się na portalu miastopoznaj.pl