LEGENDA O KRÓLU KRUKÓW
Dawno, dawno temu…
… bo w czasach średniowiecza
za siedmioma górami…
za siedmioma lasami…
… a właściwie to w Poznaniu
działy się rzeczy niezwykłe.
Nie było wtedy gazet, radia, telewizji ani internetu, jedynie kroniki. Prowadzili je jednak pobożni mnisi, którzy opisywali w nich wyłącznie cudowne zdarzenia, dokonane dzięki wstawiennictwu Boga lub za sprawą jego anielskich wysłanników. Pamięć o tym, czego nie zapisano w annałach przekazywana była natomiast z ust do ust, z pokolenia na pokolenie i w ten sposób przechowana została wśród ludzi. Przez stulecia dziadkowie opowiadali swoim wnuczętom fantastyczne historie, takie jak ta – o ocaleniu miasta Poznań.
Posłuchajcie legendy o królu kruków.
Staromiejski ratusz jest powodem wielkiej dumy poznaniaków. Podkreślają oni, że na północ od Alp nie ma wspanialszego renesansowego budynku, który wzniesiony został na użytek ludzi, a nie po to, by nieść pochwalne hymny ku niebiosom. Włoski architekt – Jan Baptysta Quadro z Lugano – do dziś z wielkim zadowoleniem przypatruje się swemu dziełu wprost z niszy kamieniczki stojącej w narożniku Starego Rynku ‒ tam bowiem znajduje się jego posąg.
Opowieść o królu kruków pochodzi jednak ze znacznie odleglejszych czasów. Czasów, kiedy na poznańskim rynku nie było jeszcze renesansowego ratusza, ba!, nikt nie sądził, że w słonecznej Italii narodzi się renesans. Ludzie po prostu żyli, cieszyli się, kochali, pracowali… Szczególną pracę wykonywał Przemko, który był ratuszowym trębaczem. Obowiązki trębacza nie ograniczały się wtedy do odgrywania hejnału w południe, to była o wiele bardziej odpowiedzialna funkcja. Trębacz spędzał cały dzień na szczycie ratuszowej wieży, z której lustrował okolicę, a gdy zauważył coś niepokojącego, jak pożar, rozbój czy nadciągające obce wojska, natychmiast trąbił na alarm. Mieszkańcy wiedzieli wówczas, że kogoś spośród nich spotkało nieszczęście i trzeba spieszyć mu z pomocą albo że sami mogą niebawem znaleźć się w niebezpieczeństwie. Przemko znakomicie wypełniał swoje zadanie. Dzięki sokolemu wzrokowi zauważał pożar, gdy tylko tlił się pierwszy płomyk, widział bydło wchodzące w szkodę, a nawet potrafił dostrzec, że wały rzeczne nie wytrzymają naporu Warty i trzeba je wzmocnić, aby woda nie zalała miasta. Sytuacje, które sprawiały, że musiał dąć na alarm, zdarzały się jednak rzadko, a trębacz większość czasu po prostu oglądał z góry swoje ukochane miasto i podziwiał szachownicę lasów, łąk oraz pól starannie uprawianych przez mieszkańców podpoznańskich wsi.
Mężczyzna szczerze kochał swoją pracę i nie wyobrażał sobie, by na świecie mogło istnieć piękniejsze zajęcie niż zawód trębacza ratuszowego. Gdy wchodził na wąskie schodki wiodące na wieżę, pozostawiał za sobą wszelkie kłopoty, troski, problemy… Czuł, jak z każdym stopniem coraz bardziej oddala się od przyziemnych spraw, które stają się nieistotne i błahe wobec tego niezwykłego piękna, jakie miał szczęście na co dzień obserwować. Piękna, którego nie sposób było zobaczyć ani zrozumieć, chodząc po ziemi. Piękna, za strzeżenie którego był odpowiedzialny. Ratuszowy trębacz był przekonany, że od niego zależy, czy ten wspaniały widok uda się zachować dla przyszłych pokoleń. Wierzył, że został wybrany, by czuwać nad bezpieczeństwem świata rozciągającego się wokół Poznania. Żona pogodziła się w końcu z tym, że wartownik od świtu do zmierzchu nie schodził ze swego posterunku, nawet na posiłki, dlatego gdy ich synek nieco podrósł, posyłała malca ze śniadaniem, obiadem i kolacją dla ojca, na ratuszową wieżę.
Bolko – bo tak miał na imię chłopiec – szybko zrozumiał zachwyt taty nad światem oglądanym z wysokości. Uwielbiał spędzać długie godziny na galeryjce pod wieżą, przypatrując się temu, jak drzewa zmieniają barwy, jak złote łany przeobrażają się w brunatne ścierniska, jak cały świat przykrywany jest białą, śniegową kołderką, by zapaść w zimową drzemkę. Patrzył też na rzekę, która wiosną była groźna i niebezpieczna, latem i jesienią dawała ryby oraz ochłodę, a zimą zamieniała się w wielką ślizgawkę. Najbardziej zdumiewający byli jednak ludzie oglądani z wieży. Rozpoznawał ich bezbłędnie i nie mógł uwierzyć, że potężny karczmarz przypomina pękatego chrabąszcza, tyczkowaty kominiarz wygląda jak pająk z długimi odnóżami, a kobiety przemieszczające się po rynku w szerokich spódnicach podobne są do kolorowych biedronek.
— Musisz matko wejść ze mną na wieżę — tłumaczył rodzicielce — a zrozumiesz, że wszystko o co się troskasz, nie ma większego znaczenia. Wszyscy jesteśmy tylko małymi mrówkami, a nasze miasto jest jak takie wielkie mrowisko.
— Nie dość że ojciec, to teraz jeszcze i ty bujasz w obłokach — odpowiadała matka. — Ktoś w rodzinie musi twardo stąpać po ziemi, bo inaczej wszyscy byśmy pofrunęli jak te obłoczki po niebie.
Bolko zamyślał się wtedy, bo obłoki były tym, co najbardziej go fascynowało. Nie potrafił zrozumieć ich natury. Póki chodził tylko po ziemi, wydawały mu się zawieszone na firmamencie – gdzieś pod gwiazdami, żeby anieli mogli zaciągnąć je tak, jak zaciąga się firanki, aby słońce nie spaliło ludzi. Z perspektywy ratuszowej wieży wyglądało to jednak zupełnie inaczej. Wprawdzie czasem obłoczki przesuwały się wysoko nad nią, ale innym razem kładły się poniżej jej linii, tak że nie było widać niczego poza białą kołderką puchu. Najgorsze było jednak to, że obłoki nijak nie dawały się schwycić, można było je zobaczyć, ale nie można było ich dotknąć. Chłopiec nie umiał pojąć tej wielkiej tajemnicy zaklętej w chmurach, które wiatr codziennie przedmuchiwał nad miastem.
—Złaź mi tu na ziemię z tej swojej wieży — rzucała matka, patrząc na zamyślonego chłopca. —Bo ci zupa całkiem wystygnie, a tymi obłoczkami to się przecież nie najesz — strofowała go łagodnie. Doskonale jednak wiedziała, że nie ma co marzyć, że jej syn pójdzie na naukę do piekarza, stolarza czy browarnika. Była pewna, że – tak jak jego ojciec ‒ będzie w przyszłości patrzył na krajobrazy, a wieczorem opowiadał swojej żonie o tym, co zobaczył, a czego ona nawet nie będzie umiała sobie wyobrazić. Jego piękne, niesamowite opowieści sprawią też, że nie będzie potrafiła się na niego złościć za to, że bezużytecznie trawi czas na wieży. Nie rozumiała tego, ale widziała w jego błyszczących oczach, że został już stracony dla przyziemnego życia.
Bolko godzinami przesiadywał na galeryjce przy ratuszowej wieży, przypatrując się ludziom, którzy w dole krzątali się wokół swoich spraw. Pewnego dnia usłyszał jakiś dziwny świst, a po chwili zobaczył, że coś czarnego z ogromną prędkością zbliża się ku niemu. Oniemiały, patrzył na to niezwykłe zjawisko, aż rozpoznał, że to wielki, czarny ptak pikuje w jego stronę, panicznie machając jednym skrzydłem ‒ zapewne aby powstrzymać korkociąg, w jakim się znalazł i bezpiecznie wylądować na galeryjce. To co się zdarzyło, trudno jednak nazwać lądowaniem. Ptak runął na drewniany podest, zahaczając jeszcze o barierkę i leżał bez ruchu. Przerażenie ustąpiło ciekawości i chłopiec podszedł do nieruchomego ciała ptaka. Dotknął go lekko, by przekonać się, czy w ogóle przeżył twarde zderzenie z dębowym podestem. Usłyszał cichy jęk, jakby kwilenie. Podniósł nieco skrzydło ptaka, lecz zaraz opadło, ewidentnie było złamane. Spojrzał z troską na czarną główkę i jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem kruka. Wielka, czarna źrenica wpatrywała się w niego z ufnością, ptak nie poruszał się, nie szarpał, nie próbował ucieczki, wiedział, że chłopiec jest jego jedyną nadzieją na ocalenie. Z krótkiego ptasiego spojrzenia Bolko natychmiast to wyczytał i postanowił zrobić wszystko co w jego mocy, by uratować pechowego lotnika.
Poturbowanego ptaka zaniósł do domu i zrobił mu legowisko tuż obok swojego łóżka. Napoił go wodą, a potem nakarmił ziarnami gotowanego maku, żeby ptak zasnął. Błogi sen, jak mawiała mama, jest najlepszym lekarstwem na każdą chorobę. Matka pomogła chłopcu usunąć grot strzały z ptasiego skrzydła, nasmarowała je leczniczym olejkiem, zabandażowała ranę i pokręciła głową, powątpiewając, czy ptak przeżyje. Bolko bardzo jednak wierzył, że ocali kruka. Przekonywał sam siebie, że skoro ranny, ratujący się przed śmiercią ptak trafił właśnie na jego galeryjkę, to jest to widomy znak, że tylko on może pomóc mu wyzdrowieć. Codziennie, z największą ostrożnością i troskliwością Bolko podawał ptakowi wodę, którą ten sączył kropla po kropli z palca do swego dzioba. Chłopiec karmił go gotowaną kaszą, jagłami, a nawet kawałkami mięsa, które ukrywał podczas posiłków, by zachować je dla ptaka. Zmieniał mu opatrunki, czyścił ranę, a każdego wieczora poił makowym wywarem, by kruk zapadał w ozdrowieńczy sen.
Pewnego dnia Bolko obudził się wcześniej niż zwykle. Coś dziwnego działo się w jego pokoiku. Otworzył oczy, lecz w izbie panowała zupełna ciemność. Wyglądało na to, że jest środek nocy, a chmury zasłoniły nieboskłon, bo do jego oczu nie docierało światło księżyca, nie widział też żadnej gwiazdy.
— Bolko, wstawaj, pora na śniadanie — usłyszał dobiegający z kuchni głos. Mocno jeszcze zaspany, nie rozumiał, dlaczego matka wzywa go o nocnej porze na posiłek. Wyciągnął rękę ku kołysce, by – jak każdego ranka – pogłaskać kruka po czarnej główce, lecz trafił jedynie na wełniane pakuły.
— Gdzie jesteś? — krzyknął i poderwał się z łóżka. Wówczas zapanowała jasność. I to nie dlatego, że chłopiec uderzył głową w belkę podtrzymującą niską powałę, aż mu gwiazdy stanęły przed oczami, ale dlatego, że przez szybę wpadły jasne promienie słońca. Kruk stał na parapecie i opuścił skrzydła, którymi jeszcze przed momentem zasłaniał całe okienko. Skrzydło się wygoiło. Odtąd ptak nie odstępował chłopca na krok. Chodził za nim niczym psiak. Zabawnie przekręcał głowę, gdy Bolko coś mu tłumaczył, a czasem skrzeczał głośno, pragnąc przekonać chłopca do swoich racji, zwłaszcza do zwiększenia racji żywnościowych. Z każdym dniem kruk wyglądał na coraz zdrowszego. Już nie podskakiwał śmiesznie na jednej nodze, podążając za Bolkiem, ale potrafił wznieść się w górę i usiąść na jego ramieniu. Jego zszarzałe pióra nabierały dawnego połysku, aż w końcu zaczęły błyszczeć i były tak czarne, jak tylko można wyobrazić sobie czerń.
Po kilku tygodniach rekonwalescent zaczął się jednak robić osowiały. Nie chciał jeść, pił niewiele, człapał za chłopcem bez dawnego entuzjazmu, nie czyścił piór. Nikt inny tego nie zauważył, ale Bolko wiedział, że coś złego dzieje się z jego małym przyjacielem. Zaczął mu się baczniej przyglądać i dostrzegł, że kruk, sądząc, że nikt go nie widzi, tęsknie spogląda ku ratuszowej wieży i obłokom przeciągającym ponad nią. Chłopiec zrozumiał, że czas jaki spędzi z krukiem dobiega końca. Ptakowi musiało bardzo brakować podniebnych przestworzy i tylko wdzięczność wobec człowieka, który ocalił go od niechybnej śmierci nie pozwalała mu odejść. Bolko nie potrafił spędzić dnia bez wejścia na ratuszową wieżę, rozumiał więc, jak ważne musi to być dla ptaka, który wychował się w przestworzach. Unoszenie się wśród chmur było jego przeznaczeniem. Myśl o rozstaniu z przyjacielem sprawiała mu jednak ogromną przykrość. Chłopiec nie spał całą noc, wymyślając argumenty, które przemawiałyby za tym, żeby kruk na zawsze pozostał razem z nim. Gdy promienie porannego słońca oświetliły ptaka, który odwrócił się, tak jakby leciał i starał się zasłonić przed słońcem, Bolko zrozumiał, że to jest ten dzień, że dziś zwróci mu wolność.
Ojcu powiedział, że może pozostać w domu z matką, bo on spędzi cały dzień na wieży, samodzielnie patrolując miasto i okolicę. Przemko zamierzał się temu sprzeciwić, przekonany, że na tak poważne zadanie syn jest jeszcze zbyt młody, ale poczuł na kolanie dłoń żony, która spojrzeniem nakazała mu milczenie. Kiwnął więc tylko chłopcu, że się zgadza, a żeby podkreślić, że to jego własna decyzja, dodał, że przyniesie mu kolację. Bolko pochylił się ku kołysce, czule pogłaskał kruka po czarnej główce, spojrzał w jego ufne oczy, wreszcie z ciężkim sercem posadził go na ramieniu i wolno ruszył w kierunku ratuszowej wieży. Wchodził, a właściwie wbiegał na nią tysiące razy, ale teraz z każdym krokiem czuł, jak jego nogi stają się coraz cięższe. Szedł coraz wolniej, bo każdy stopień przybliżał go do chwili rozstania z przyjacielem, którego szczerze pokochał. Nie mógł uwolnić się od myśli, że już nigdy nie będzie go budziło delikatne szczypanie w ucho i że, poderwawszy się z łóżka, nie zobaczy już ptaka wpatrującego się jak gdyby nigdy nic w okno, zabawnie przekręcającego głowę, udającego, że nie miał nic wspólnego z przerwaniem błogiego snu chłopca. Usiadł na galeryjce, a ptaka postawił na dębowej podłodze.
— Tu się spotkaliśmy — zaczął ze ściśniętym gardłem — i tutaj powinniśmy się rozstać — dokończył. — Całkowicie już wyzdrowiałeś. Nie jesteś przecież kogutem czy gęsiorem, byś chodził za mną po podwórku, a wolnym ptakiem, którego nie mam prawa więzić. Jesteś wolny — zakończył, podniósł kruka, przytulił się do niego, po czym podszedł do barierki i wypuścił go, by odleciał do swoich pobratymców. Patrzył, jak ptak majestatycznie macha skrzydłami, które z każdym uderzeniem wspaniale się rozprostowują, nabierają mocy i dostojeństwa. Ptak okrążył kilka razy wieżę, wzniósł się w górę i leciał, coraz dalej i dalej… W końcu chłopiec nie widział już czarnych skrzydeł, ale tylko ciemną plamę, która szybko zmieniła się w punkcik, a wreszcie zniknęła gdzieś w dalekiej przestrzeni. Bolko poczuł łzy płynące mu po policzkach. Opuścił głowę i ukrył twarz w dłoniach. Po dłuższej chwili przetarł zaczerwienione oczy rękawem kapoty, podniósł się i po raz ostatni spojrzał w dal, tam gdzie zniknął jego przyjaciel. Już miał się odwrócić, gdy coś zwróciło jego uwagę. Maleńki czarny punkcik, który wyłonił się zza chmur, zbliżał się do zdziwionego i coraz bardziej uradowanego chłopca. Wkrótce wielki kruk z gracją wylądował na podłodze galeryjki. Uniósł głowę, otworzył dziób i wydał donośny dźwięk, jakiego Bolko jeszcze nigdy nie słyszał. Z obawą spojrzał na ptaka, a ten odchylił głowę do tyłu i zademonstrował mu swoje czerwone gardło, z którego wydobywały się dziwne odgłosy. Chłopiec jak zaczarowany wpatrywał się w czerwień kruczego podniebienia, ale po chwili dostrzegł, że z ptakiem dzieje się coś niepokojącego ‒ zaczął drżeć i wstrząsały nim konwulsje. Już miał pobiec mu na ratunek, lecz wyraźny syk zatrzymał go w miejscu. Wpatrywał się więc oniemiały w to osobliwe widowisko i nagle czerwień stała się jeszcze czerwieńsza, po czym rozbłysła oślepiającym blaskiem, a gdy chłopiec otworzył oczy, ptaka już nie było.
Spojrzał na deski galeryjki i pomyślał, że z nadmiaru wrażeń zasłabł i śni na jawie. Przed nim stał krasnoludek, o spokojnej, szlachetnej twarzy, odziany w purpurowy płaszcz i z szczerozłotą koroną na głowie. Karzełek odwrócił się w kierunku chłopca i spojrzał na niego swoimi czarnymi oczami. Oczami, które Bolko doskonale znał.
— Nie bój się, Bolku — powiedział miniaturowy król aksamitnym głosem. — Jestem królem kruków. Uratowałeś mi życie, gdy strzelec z wieży królewskiego zamku trafił mnie w skrzydło i gdyby nie twoja pomoc, zginąłbym marnie. To twojej troskliwości, wrażliwości i dobremu sercu zawdzięczam, że mogę znów latać i cało powrócić do mego kruczego ludu.
— Czyli jednak odchodzisz — wymamrotał bezgłośnie Bolko, który przez chwilę myślał, że kruk powrócił, by z nim pozostać.
— Tak jak ty zaopiekowałeś się mną, teraz ja muszę zatroszczyć się o los swej gromady. Kilka miesięcy temu wziąłeś na siebie odpowiedzialność za moje życie, za co będę ci dozgonnie wdzięczny, ale zrozum, że od wielu lat jestem królem kruków i muszę do nich odlecieć. Chciałem jednak pozostawić ci pewną pamiątkę, symbol naszej przyjaźni i wielkiego długu wdzięczności, jaki u ciebie zaciągnąłem — powiedział kruczy król.
— Dasz mi swoje czarne pióro… na pamiatkę — chłopiec starał się zapanować nad drżeniem warg i powstrzymać łzy napływające mu do oczu.
— Dam ci coś znacznie cenniejszego — odrzekł król. — Oto srebrna trąbka — wyciągnął rękę ku Bolkowi, a w dłoni chłopca znalazł się mały, błyszczący przedmiot.
— Dziękuję — wymamrotał.
— To nie jest zwyczajna trąbka — powiedział król — jest magiczna. Noś ją zawsze przy sobie, a gdy znajdziesz się w niebezpieczeństwie, zatrąb nią na cztery strony świata i czekaj na mnie z ufnością. Na pewno przybędę z pomocą — chłopiec z niedowierzaniem spojrzał na trąbkę, a wówczas król zawirował swoim płaszczem, karmazyn materiału zamienił się w czerwień kruczego gardła, ptak wskoczył na barierkę, po raz ostatni spojrzał na Bolka i odleciał.
Mijały lata, Bolko dorósł i – tak jak sobie wymarzył – przejął po ojcu funkcję trębacza ratuszowego. Codziennie radośnie wchodził na schody wiodące na szczyt wieży, gdzie czujnie patrolował miasto i okolicę, aby ostrzec poznaniaków przed zagrażającymi im niebezpieczeństwami. Nikt nie pamiętał już czasów, gdy opiekował się rannym ptakiem, nikomu nie powiedział też o spotkaniu na ratuszowej galerii z królem kruków. Był przekonany, że ludzie i tak by mu nie uwierzyli, sam zresztą miewał wątpliwości, czy to zdarzyło się naprawdę, a może cała historia tylko mu się przyśniła... Sięgał wówczas ku swojej piersi, gdzie na rzemyku wisiała srebrna trąbka. Ludzie na początku dziwili się, że zamiast krzyża czy świętego medalika Bolko nosi na szyi małą trąbkę, ale szybko uznali, że musi to być oznaka cechu ratuszowych trębaczy, a jako że mieli w Poznaniu tylko jednego i nie mogli tego zweryfkować, to po prostu przestali się tym zajmować.
Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. I tak skończyły się dobre czasy dla Rzeczypospolitej, a tym samym dla królewskiego miasta Poznania. Już nie wylewy rzek, pożary czy rabusie najbardziej zagrażały mieszkańcom, ale obce wojska, które raz po raz przekraczały granice osłabionego państwa. W końcu nadszedł dzień, kiedy najeźdźcy postanowili zdobyć Poznań.
Bolko, jak co dzień, patrolował okolicę z ratuszowej wieży. Nagle dostrzegł, że coś dziwnego dzieje się na skraju horyzontu. Brunatnozielona puszcza rozpościerająca się na południe od Poznania zdawała się wolno przybliżać do miasta. Patrzył oniemiały na to niezwykłe zjawisko i dopiero błysk ostrza między gałęziami uprzytomnił mu, że to nie drzewa zbliżają się do miasta, ale wroga armia, która pragnie zawładnąć Poznaniem, podstępnie skrada się zasłonięta gałęziami. Dobył natychmiast swojej trąbki i wielokrotnie zadął na alarm, by wszyscy czym prędzej wrócili do miasta, zamknęli bramy i przygotowali się do obrony. Sokoli wzrok Bolka sprawił, że mieszczanie oraz okoliczni chłopi zdążyli ukryć się za grubymi murami miejskimi, zamknąć bramy i przygotowywali się teraz do odparcia ataku. Trębacz widział jednak wciąż napływające, nieprzebrane oddziały najeźdźców, którzy odrzucili maskujące gałęzie i nie przypominali już wędrującego lasu, ale morskie fale nacierające na przystań, która nie będzie w stanie długo im się opierać. Obce wojska podchodziły już pod wały i mury chroniące miasto. Poznaniacy szykowali się do walki. Bolko patrzył na to wszystko z góry i wiedział, że wroga armia jest tak potężna, że nawet najbardziej heroiczna walka obrońców nie ocali miasta. Ludzie strzegący miejskich murów również ujrzeli miażdżącą przewagę najeźdźców i zrozumieli, że sami nie będą w stanie się obronić. Raz po raz spoglądali ku ratuszowej wieży, licząc, że trębacz dostrzeże jakiś ratunek, że usłyszą sygnał, który doda im otuchy. Bolko uparcie wpatrywał się w dal, lecz nie widział nic, co mogłoby zwiastować nadciągającą odsiecz. Szukał jakiegokolwiek znaku, ale nie miał już złudzeń, że wkrótce będzie musiał odebrać mieszkańcom resztki nadziei. Odsuwał ten moment jak długo mógł, lecz w końcu przyłożył ustnik i zagrał sygnał, który oznaczał, że poznaniacy mogą liczyć tylko na siebie i będą walczyli na śmierć i życie. Sygnał oznaczał też, że kobiety, starcy i dzieci powinni natychmiast opuścić miasto i schronić się na wyspie arcybiskupiej, na Ostrowie Tumskim. Słyszał płacz kobiet, które żegnały się z mężami, wiedząc, że najpewniej widzą ich po raz ostatni.
Jego trąbka nie była jedyną, jakiej dźwięk dobiegał do mieszkańców. Usłyszał inną, potem drugą i trzecią. Zrozumiał, że nie planowano długiego oblężenia ani żadnych pertraktacji, najeźdźcy chcieli natychmiast zdobyć bogate miasto. Ogłaszały to ich surmy bojowe zagrzewające żołnierzy do walki. Tłumy nieprzyjaciół rzuciły się na mury miejskie, atakujący nie wahali się ryzykować własnego życia, by jak najszybciej przełamać szyki obrońców. Bolko wiedział, co to oznacza. Dowódcy obiecali im, że jeśli zdobędą miasto i zamordują jego obrońców, będą mogli do woli plądrować to, co przez stulecia zbudowali i osiągnęli pracowici poznańczanie. Mrowie obcych żołnierzy, którzy wspinali się na wały, robiło przerażające wrażenie. Rzemieślnicy, kupcy, miejscy urzędnicy, którzy w tym dniu musieli zostać żołnierzami, bronili się dzielnie, odpierając kolejne ataki. Na szczycie murów stali jednak ci sami, coraz bardziej zmęczeni obrońcy, a uderzały na nich wciąż nowe fale napastników. W bitewnym hałasie pojawił się nagle nowy dźwięk, co czułe ucho Bolka natychmiast wychwyciło. Spojrzał w kierunku, skąd dobiegał ten trzask, który zmienił się w świst, a po kilku sekundach w wielki huk i który sprawił, że całe miasto zadrżało w posadach. Napastnicy mieli potężne armaty. Trębacz był pewien, że kilka, najwyżej kilkanaście takich strzałów rozbije poznańskie mury, a mrowie najeźdźców wleje się wówczas wprost do miasta niczym niemożliwa do powstrzymania, powodziowa fala, niosąca tylko zniszczenie i śmierć.
Bolko zagrał więc sygnał, który oznaczał, że nie ma już czasu na pożegnania, ani tym bardziej na pakowanie dobytku, a wszyscy, którzy chcą szukać ocalenia w katedrze na Ostrowie Tumskim, powinni natychmiast pędzić w kierunku przeprawy na rzece, bo za chwilę nawet na taki ratunek będzie już za późno. Trębacz patrzył na ludzki tłum kłębiący się na drewnianym moście, a słysząc jak ten trzeszczy, modlił się, by przeprawa wytrzymała, aby kobiety i dzieci uciekające przed śmiercią od miecza, nie utopiły się w rzecznych odmętach. Widział jak ostatni z uciekających, chromy starzec, kuśtykał po drewnianych deskach, a dwaj zakonnicy w habitach zaczęli siekierami rąbać belki, żeby napastnicy nie mogli przejść po moście. Chcieli możliwie długo zatrzymać ich poza wyspą tumską, z uporem broniąc każdej chwili, która pozwalała im na odmówienie dodatkowej modlitwy. Wierzyli, że każde słowo pacierza wzmacnia ich i przybliża do zbawienia, na tym lub na tamtym świecie.
Bolko przebiegł na drugą stronę galerii pod ratuszową wieżą, by zobaczyć, jak radzą sobie obrońcy bramy wrocławskiej, na którą przepuszczone zostało główne uderzenie. Przebijał się wzrokiem przez kurz bitewny i dymy rozpościerające się nad polem walki, ale nie mógł jej dojrzeć. Minęło kilka chwil nim zrozumiał, że bramy już nie ma. Jeden z pocisków wyrwał ją wraz z zawiasami, a przez powstałą wyrwę wlewała się nieprzebrana masa żołnierzy, którzy chcieli tylko mordować, rabować i palić. Oniemiały z przerażenia ratuszowy strażnik patrzył na ginące miasto, któremu nijak nie mógł pomóc. Ostatnim spojrzeniem omiatał czerwone dachy kamienic, złociste łany pól, ciemną zieleń lasów i błękit wijącej się i rozlewającej rzeki. Wiedział, że po raz ostatni patrzy na te piękne okolice, bo za chwilę zbiegnie po schodach, dobędzie miecza i ruszy na wrogów, by zginąć w obronie tego, co najbardziej ukochał. Nie potrafił zahamować łez, które płynęły mu po policzkach. Przetarł twarz połą kaftana i wówczas przypomniał sobie, że przeżył już kiedyś podobną chwilę. Chwilę, gdy cierpiał z niewymownego bólu i patrzył na świat rozciągający się z wieży, wiedząc, że już nigdy nie będzie wyglądał tak samo. Przypomniał sobie o spotkaniu z królem kruków. W tym momencie poczuł, jak miniaturowa, srebrna trąbka drży i pali go w pierś. Rozerwał koszulę, wyjął ją, przyłożył do ust i zadął z całej siły. Nie słyszał wprawdzie dobiegającego z niej dźwięku, ale wierzył, że gdzieś ktoś usłyszy jego sygnał, którym błaga o ratunek. Przypomniał sobie instrukcję karzełka w purpurowym płaszczu i natychmiast pobiegł ku drugiemu narożnikowi ratuszowej galeryjki, potem ku trzeciemu, a wreszcie czwartemu ‒ tak, by na każdą stronę świata niósł się dźwięk wzywający sojuszników, którzy uratują jego miasto.
Odsiecz jednak nie nadchodziła. Zrozpaczony trębacz biegał po wieży i wypatrywał nadlatującej ptasiej armady, ale widział tylko ciężkie chmury wiszące nad miastem. Pomyślał, że nocą spadnie z nich potężny deszcz i spłucze z miejskich ulic krew przelaną przez dzielnych poznaniaków. Serce ścisnęło mu się na myśl, że rankiem nie będzie żadnego śladu po ludziach, którzy teraz tak zaciekle bronią swoich domów.
— Nie szukaj daleko tego, co jest bardzo blisko — usłyszał głos dobiegający gdzieś z dołu. Zaskoczony spojrzał pod nogi. Na podłodze stał król kruków w karmazynowym płaszczu i szczerozłotej koronie, który przyglądał się Bolkowi, przekrzywiając głowę w sposób charakterystyczny dla ciekawskich ptaków. — Postarzałeś się — stwierdził.
— Gdzie twoja armia? — żachnął się trębacz. — Obiecałeś mi pomoc, moje miasto ginie — wyrzucał z siebie.
— Spokojnie — karzełek charakteryzował się iście monarszym spokojem. — Mogłeś wezwać nas wcześniej. Teraz zaś czekaj i pozwól mi działać — rzekł i wyjął własną, złotą, trąbkę, w którą mocno zadął. Dźwięk złotej trąbki nie zdążył przebrzmieć, gdy niebo jeszcze bardziej się zachmurzyło, jakby zaraz miało lunąć. I faktycznie lunęło. Ale to było coś więcej niż ulewny deszcz, nastąpiło istne zerwanie chmury, wielkiej chmury czarnych ptaków, które nadleciały nad Poznań. Tyraliera kruków okrążyła miasto, całkowicie zasłaniając słońce. Znienacka zapadł zmrok. Walczący stanęli i niemo przypatrywali się temu nadprzyrodzonemu zjawisku. Kruki pikowały zaś ku ziemi, celnie uderzając w najezdniczych żołnierzy.
Bolko nie wierzył własnym oczom. Zaprawieni w bojach żołnierze bezradnie wymachiwali mieczami, usiłowali też strzelać do ptaków z łuków, ale wszystko na nic. Kolejne oddziały kruków swymi żelaznymi dziobami i szponami wbijały się w tych, którzy chcieli zdobyć miasto. Wystarczyło kilka chwil, a losy bitwy o Poznań całkowicie się odmieniły. Najeźdźcy nie myśleli już o rabunkach, gwałtach ani plądrowaniu, a tylko o tym, jak ocalić własne życie i opuścić przeklęte miasto, bronione przez szwadrony pierzastych demonów. Minęło zaledwie kilkanaście minut, odkąd król kruków zatrąbił w swą złotą trąbkę, a w Poznaniu nie było już ani jednego obcego żołnierza. Dowódcy wrogiej armii uznali, że ich wojsk nie mogły zaatakować zwykłe ptaki, ale skryte pod czarnymi piórami diabły, a z takimi nikt nie jest w stanie wygrać. Wydali rozkaz natychmiastowego odwrotu i wszyscy napastnicy w popłochu uciekali z miasta, by znaleźć się poza zasięgiem upiornej armii. Bolko patrzył na to wszystko z ratuszowej wieży. Widział uciekających przez pola żołnierzy. Widział porzucone przez nich armaty, tabory, broń i mundury. Widział też kruki, które ścigały ich i dopadały, zabijając celnymi ciosami żelaznych dziobów.
— Wystarczy — powiedział cicho do króla kruków — oni nam już nie zagrażają. Nigdy więcej nie odważą się zaatakować Poznania. Jesteśmy bezpieczni, nie musimy ich wszystkich zabijać.
— Myliłem się. Jednak wcale się nie postarzałeś — rzekł skrzat, uśmiechając się do trębacza. — Nadal jesteś tym samym wrażliwym chłopcem, który przed laty uratował umierającego ptaka. Teraz chcesz ocalić złych ludzi, którzy przybyli tutaj, żeby zabić ciebie i zniszczyć twoje ukochane miasto.
— Oni już przegrali — wyszeptał Bolko — miasto jest ocalone. Nie chcę, by zostali wymordowani, wystarczy, że raz na zawsze opuszczą nasze ziemie. Niechaj wracają do swoich żon oraz dzieci.
— I niech roznoszą po świecie opowieść o Poznaniu, mieście, którego nie da się zdobyć, bo strzegą go czarne szwadrony – dodał król kruków, przykładając złotą trąbkę do warg, na której zagrał sygnał do odwrotu.
Spoglądali obaj na kolejne grupy ptaków, które podrywały się znad pól, wzbijały się w powietrze i znikały wśród sinych chmur. Widzieli niedobitki potężnej armii, której pojedynczy żołnierze klęczeli na zaoranej ziemi i modlili się, dziękując za ocalenie. Większość obawiała się jednak, że to tylko przegrupowanie oddziałów przeciwnika i co sił w nogach pędziła, by skryć się w okolicznych lasach i uciec, byle jak najdalej. Bolko i karzeł patrzyli też na obrońców miasta, którzy z niedowierzaniem spoglądali w niebo, skąd nadeszła niezwykła, tajemnicza odsiecz. Ludzie z wolna zaczynali rozglądać się wokół siebie, oceniali zniszczenia, pomagali rannym dostać się do lazaretu, a martwych zanosili do kolegiaty św. Marii Magdaleny, gdzie odprawiane były już egzekwie. W końcu ciężkie chmury nie mogły dłużej gromadzić wody i strugi deszczu lunęły na miasto. Bolko widział, jak woda oczyszcza miejskie ulice i place, jak zmywa z nich krew, która spływa ku rzece. Zaraz usłyszał jęk i szloch kobiet zgromadzonych na Ostrowie Tumskim, które nie słysząc już szczęku walk, a widząc, że rzeka zabarwiła się na czerwono, uznały, iż wszyscy obrońcy miasta musieli zginąć. Spojrzał w kierunku króla kruków, ale nie było go na ratuszowej galeryjce. Opuścił ją niepostrzeżenie, chcąc najwyraźniej uniknąć ckliwych pożegnań. Trębaczowi wydawało się jednak, że widzi, jak jego przyjaciel dostojnie wznosi się nad polami, nie zwracając uwagi na ulewę i z zadowoleniem spogląda na pobojowisko, dumny, że miał wreszcie okazję odwdzięczyć się za uratowane życie.
— Żegnaj królu kruków! — krzyknął w jego kierunku Bolko, a ptak przechylił się kilka razy w prawo i w lewo, jakby także chciał go pożegnać.
Rankiem stary rybak z Chwaliszewa przybił do Poznania i przekonał się, że miasto zostało ocalone. Z radosną wiadomością popłynął na Ostrów Tumski, a jego łódź szybko zamieniła się w prom rzeczny, którym przez cały dzień przewoził starców, kobiety i dzieci z powrotem do miasta. Wielka radość zapanowała w Poznaniu. Najpierw cieszono się z ocalenia, potem zaś z odniesionego zwycięstwa. Ludzie starali się uprzątnąć miasto i usunąć szkody, jakie powstały w ich domach oraz warsztatach w wyniku obcego najazdu. Nikt nie miał jednak ani chęci, ani czasu zajmować się zalegającymi na polach ciałami wrogów, które rozdziobywane były przez ptaki. Potraktowano je jako nagrodę dla skrzydlatych sojuszników.
Podczas walk zginęło wielu mieszkańców Poznania, a wśród nich także wójt. Nikt nie miał wątpliwości, że stanowisko to powinien objąć Bolko, który stał się największym bohaterem miasta, ocalając je od zagłady, a mieszkańców od niechybnej śmierci. Bolko – jako nowy wójt – nakazał zebrać zwłoki najeźdźców i pochować je w zbiorowej mogile, przypomninając niezadowolonej początkowo ciżbie, że nawet najgorszemu człowiekowi należy się godny pochówek. W trakcie sprzątania pola bitwy odnaleziono szkatułę pełną monet, przeznaczonych zapewne na żołd dla żołnierzy. Pieniądze te pokryły koszty odbudowy zniszczonego miasta, tak że stało się ono jeszcze piękniejsze. Poznaniacy wiedzieli jednak, że odtąd muszą być bardziej samodzielni, zaradni, odważni i liczyć tylko na siebie, bo następnym razem armia kruków już im nie pomoże. Podczas bitewnego rozgardiaszu srebrna trąbka wypadła Bolkowi z rąk i – mimo wielu poszukiwań – nigdy jej nie odnaleziono. Niektórzy twierdzą, że Bolko specjalnie ją ukrył, chcąc, by poznaniacy zaczęli wierzyć nie w cudowną pomoc, jaka w razie niebezpieczeństwa nadciągnie, ale w siebie i we własne siły.
Dziś już mało kto pamięta o trębaczu z ratuszowej wieży, o królu kruków i o cudownym ocaleniu Poznania. O tych wydarzeniach przypomina tylko hejnał, jaki każdego dnia rozbrzmiewa z wieży poznańskiego ratusza na cztery strony świata. A jest to ta sama melodia, którą Bolko wezwał niegdyś na pomoc króla kruków.
Paweł Cieliczko
Wszystkie legendy znajdziecie na www.poznanskielegendy.pl
Śledźcie nas na www.facebook.com/poznanskielegendy
Grafika:
1. Agnieszka Zaprzalska