„ECHT POZNANIOKI" KONTRA „GALICJOKI" CZYLI KONFLIKT SWÓJ-OBCY W MIĘDZYWOJENNYM POZNANIU
Poznań w odrodzonej Rzeczpospolitej należał do największych, najbogatszych i najlepiej zorganizowanych miast w Polsce. Był też jednym z najbardziej „polskich” ośrodków, gdyż ponad 90% jego mieszkańców stanowili przedstawiciele ludności polskiej. Poznaniacy, czy też raczej Poznańczycy, byli dumni ze swojej długoletniej walki z naporem germanizacji, znanej jako „najdłuższa wojna nowoczesnej Europy”. Sami też wywalczyli sobie niepodległość, czym zadali kłam opiniom, że Wielkopolanie nie są zdolni do zbrojnej walki o wolność z racji swojego, wyssanego z mlekiem matki lojalizmu.
Przez cały wiek XIX wykształcił się pewien swoisty etos poznaniaka, którego jednak początki sięgają jeszcze okresu przedrozbiorowego. Owy poznański etos dojrzał w walce z prusko-niemieckim zaborcą, który był bardziej „wymagającym” wrogiem od Rosjan czy Austriaków. Prusy były (w przeciwieństwie do Rosji) państwem praworządnym, a to wymagało od Polaków walki w oparciu o przepisy prawa, które dla Prusaków było święte. Prusy były też państwem ceniącym sobie pracę, co było zresztą zgodne z filozofią protestantyzmu. Polacy z zaboru pruskiego, aby nie zatracić się w niemczyźnie, również musieli stać się pracowici i gospodarni, a polskie wyroby przemysłowe i rzemieślnicze musiały być najlepsze, aby móc konkurować z niemieckimi, a to wymagało od ich wytwórców dokładności, terminowości i profesjonalizmu.
Można by tak jeszcze długo wymieniać, faktem jest jednak, że przez lata określenie „poznaniak” było synonimem człowieka pracowitego, gospodarnego, oszczędnego, poważnego, punktualnego, zrównoważonego, solidnego, cierpliwego, skromnego, szanującego prawo i nakazy, przywiązanego do tradycji i religii katolickiej. Podkreślano talenty organizacyjne poznaniaków, solidaryzm społeczny, przywiązanie do kraju i miasta. Zauważali to przyjezdni, a nawet cudzoziemcy. Poznań w II Rzeczpospolitej miał tyluż wielbicieli, co przeciwników. Jednym imponowało to miasto i jego mieszkańcy, innym wręcz przeciwnie. Ci ostatni zarzucali mieszkańcom stolicy Wielkopolski m. in.: sztywność w kontaktach międzyludzkich, skąpstwo, zbytnie podporządkowywanie się nakazom, bierność, ociężałość, skrytość, niewielką gościnności, materializm, powierzchowną i demonstracyjną religijność. Uważano, że poznaniacy są wyniośli, pozbawieni wyższych potrzeb kulturalnych i duchowych, dbają tylko o gromadzenie dóbr materialnych, a pieniądz jest tu jedynym wyznacznikiem wszelkich wartości. Na tym tle doszło do zderzenia dwóch grup: rdzennych poznaniaków i ludności napływowej z innych regionów Polski.
Różnice pomiędzy poznaniakami, a mieszkańcami innych polskich dzielnic widoczna była również w mowie potocznej. Mowę mieszkańców stolicy Wielkopolski cechowała duża ilość germanizmów, odmienny akcent i zaśpiew. Tylko w Poznaniu, ewentualnie w niektórych częściach Wielkopolski, mówiło się, czy też dalej się mówi, np.: „usiędź się pan” czy „tego nie idzie zrobić”. W Poznaniu czeka się „za kimś”, a nie „na kogoś”. Kiedy idziemy kupować buty, to podczas ich przymierzania, towarzysząca nam osoba zapyta: „Dobre ci som?” Poznaniacy chodzili raczej na przechadzkę, niż na spacer. Każde niemal zdanie kończy się słowem „nie?”, że nie wspomnę już o słynnym „tej”. Jednocześnie w gwarze poznańskiej przetrwały słowa, które nie były używane już w innych dzielnicach, jak chociażby: ździebko, miech, węborek, grajcarek, kierzki, czy juchta. Tematowi gwary poznańskiej poświęcę kiedyś osobny tekst. Przejdę zatem do meritum, jakim był konflikt rdzennych poznaniaków z ludnością napływową w okresie międzywojennym, jako, że w tym właśnie okresie najbardziej dał on o sobie znać.
Jeszcze w 1918 roku z Poznania wyjechała spora część ludności niemieckiej i zniemczonych Żydów, co spowodowało odpływ prawie całej miejscowej inteligencji. Wyjeżdżali bowiem urzędnicy, policjanci, wojskowi, lekarze, prawnicy, nauczyciele, dziennikarze i artyści. Miasto pozostało praktycznie bez aparatu urzędniczego, kadry nauczycielskiej, oficerów i wyższych funkcjonariuszy. Działania germanizacyjne wcześniejszych lat spowodowały, że władze niemieckie celowo nie dopuszczały do wykształcenia się zbyt licznej grupy inteligencji polskiej. W Wielkopolsce nie było uniwersytetu, a przed Polakami zamknięte był możliwości awansu na wyższe stanowiska w administracji państwowej i samorządowej. Polak nie mógł zostać funkcjonariuszem policji wyższego szczebla, podobnie był w wojsku. Niezwykle rzadko Polak zostawał oficerem w armii niemieckiej. Nauczyciele narodowości polskiej często byli wysyłani w głąb Niemiec, gdzie tracili kontakty ze swoim środowiskiem narodowym. Bezpośrednio przed wyzwoleniem miasta przez powstańców, liczbę polskiej inteligencji w Poznaniu ocenia się zwykle na zaledwie 250 – 270 osób! Oczywiście, nie wystarczało to na obsadzenie wszystkich stanowisk opuszczonych przez Niemców. Miastu groził paraliż, a przynajmniej znaczne ograniczenia w jego rozwoju. Trzeba było więc sprowadzić przedstawicieli inteligencji z innych regionów Polski. Jedyną dzielnicą, w której istniały nadwyżki wykwalifikowanych kadr, była Galicja, a to dzięki autonomii, przyznanej przez "Najjaśniejszego Pana", cesarza Franciszka Józefa I w 1868 roku. Polacy mogli się tam kształcić i rozwijać bez najmniejszych ograniczeń.
Plac Wolności, rok 1932.
Władze Poznania zapraszały więc przedstawicieli inteligencji z innych dzielnic, a ci chętnie przyjeżdżali, jako, że Poznań przyciągał. Ludzie żyli tu na wyższej stopie, miasto było nowoczesne, a po opuszczeniu go przez znaczną część Niemców i Żydów, sporo mieszkań stało pustych. Przybysze obsadzali urzędy, sądy, szkoły, szpitale, redakcje gazet i czasopism, teatry i otwierali kancelarie adwokackie. Kadry naukowej wymagał powstały w 1919 roku Uniwersytet Poznański. Chętni do osiedlenia się w grodzie Przemysła przybywali nie tylko z Galicji (głównie Krakowa i Lwowa), ale także z Kongresówki. Wkrótce jednak tak wielki, choć konieczny napływ „elementu obcego” spowodował, że poznaniacy zaczęli niechętnie odnosić się do ludności napływowej. Nazywano ich „galicjokami”, „galileuszami, „gołymi antkami”, „galonami” itd. „Echt poznaniacy” obawiali się, że obcy nie zrozumieją obyczajów i mentalności miejscowych. Trzeba będzie ich uczyć porządku i pracowitości, gdyż sami są z pewnością niedouczeni, a do tego rozpleni się korupcja (zwłaszcza wśród urzędników pochodzących z Kongresówki). Ponadto nastąpi demoralizacja i ateizacja, czyli po prostu upadek obyczajów. Nowi nie będą szanować pracy innych, czy też dbać o porządek, będą nierzetelni i obniżą stopę życiową pozostałych, rdzennych mieszkańców. Obawiano się napływu socjalistów, którzy będą podburzać do strajków. Poznań, jak i cała Wielkopolska była bastionem endecji i chadecji, a tradycje organicznikowskie uczyły solidaryzmu społecznego. Niechęć do obcych cechowała zarówno obywateli zamożnych i wykształconych, jak i prostych mieszkańców. Poznaniacy obawiali się też utraty własnej odrębności, „rozpłynięcia się” w szerszej zbiorowości narodowej i konieczności finansowania Polski „B” i „C”. Powstała nawet wiersz: Litania zrozpaczonych i zjednoczonych duchowo Polaków do Galicji, oto jego fragmenty:
[…] Kto obniżył markę polską do pół ceny papieru – Galicja,
Kto chce wydrzeć nam ziemię dla kuzynów – Galicja,
Kto wprowadza podatki bezcelowe – Galicja,
Kto naucza polityki w szkołach – Galicja,
Kto oducza dzieci od wierzenie w Boga – Galicja,
Kto doktoryzuje uczni szkół niższych – Galicja,
Kto wprowadza biurokratyzm w urzędach – Galicja,
Kto przyjmuje urzędników austriackich na wysokie stanowiska – Galicja,
Kto nóżki całuje, a szydłem kłuje – Galicja,
Kto pomaga komunistom – Galicja […]
My grzeszni Ciebie Boga prosimy, od głodu, ognia, wojny rządów galicyjskich wybaw nas Panie!
Pomorze, Poznańskie, Śląsk dopomóżcie nam!
Pomorze, Poznańskie, Śląsk bądźcie nam miłosierni!
Pomorze, Poznańskie, Śląsk, módlcie się za nami!
W „elemencie napływowym”, poznaniacy widzieli także konkurencję na rynku pracy, zwłaszcza w okresie kryzysu gospodarczego na początku lat dwudziestych i po Wielkim Kryzysie w 1929 roku.
Stary Rynek, 1934 rok.
Integracja przybyszów z „autochtonami” przebiegała bardzo powoli, choć szybciej przełamywali niechęć do obcych przedstawiciele wyższych warstw społeczeństwa. W przypadku średnich i niższych warstw społecznych, proces ten był znacznie wolniejszy. Podziały i niechęć do obcych stopniowo zanikły w latach trzydziestych, choć w pewnym stopniu przetrwały one do dzisiaj. Obcy przystosowywali się i przyjmowali poznański styl bycia za swój. Ci, którzy nie potrafili się przystosować, po prostu wyjechali. Napływ inteligencji z innych regionów Polski zmniejszał się w miarę wykształcenia się w Poznaniu własnej grupy ludzi wyedukowanych, dzięki istnieniu poznańskich szkół wyższych. Należy jednak pamiętać, że przyjazd dużej grupy inteligencji spoza Wielkopolski był nieunikniony. Bez urzędników, nauczycieli i lekarzy, miasto nie może się normalnie funkcjonować, nie mówiąc już o rozwoju. Każdy region i każde miasto potrzebuje po prostu "świeżej krwi", a przybysze z zewnątrz wnoszą wiele pozytywnych elementów i nowych pomysłów. Pamiętajmy, że najwybitniejszy prezydent Poznania okresu międzywojennego - Cyryl Ratajski nie był rdzennym poznaniakiem...
Źródło:
Z. Dworecki, Inteligencja polska w życiu politycznym miasta w latach Drugiej Rzeczpospolitej, w: Inteligencja poznańska. Historia i wspomnienia, „Kronika Miasta Poznania”, nr 2, 1998.
B. Wysocka, „Wygnańcy”, „napływowi autochtoni”, „echt poznaniacy”. Inteligencja w życiu kulturalnym Poznania w dwudziestoleciu międzywojennym, w: Inteligencja poznańska. Historia i wspomnienia, „Kronika Miasta Poznania”, nr 2, 1998.
Dzieje Poznania w latach 1793 – 1945, praca zbiorowa pod redakcją J. Topolskiego i L. Trzeciakowskiego, Warszawa – Poznań 1994