CZARODZIEJSKA MALTA
Mija tydzień od zakończenia Malty w Poznaniu. Emocje już zeszły, pora na podsumowanie Festiwalu A.D. 2015. Ćwierć wieku od I edycji. Można było spodziewać się czegoś niezwykłego i należało. A kto oczekiwał tego, nie zawiódł się.
Zanim dotrę do creme de la creme 25 edycji Malty, czyli libretta do opery na podstawie „Czarodziejskiej góry”, przejdę raz jeszcze przez Festiwal wybierając drogę wytyczoną przez tegoroczny idiom.
Co dla mnie oznacza Nowy Ład Światowy według Tima Etchells’a? Jest pewną spekulacją połączoną z obawą przed tym co może się wydarzyć, walką z samym sobą polegającą na niechęci i zmęczeniu wynikającym z życia w społeczności połączoną z lękiem przed zepchnięciem na margines i trafieniu poza jakiekolwiek relacje międzyludzkie. Wreszcie sygnałem, że nadejdzie coś co jest nieuchronne, na co nie mam wpływu, na co nie ma wpływu 7 miliardów ludzi żyjących na świecie, a generujących to.
Temat bardzo istotny, dający do myślenia. Każdy może powinien zatrzymać się i chwilę nad tym zastanowić. Kim jestem? Jaki ma sens to co robię? Na ile robię to dla siebie? Czy ma to w ogóle znaczenie? Doskonałym odzwierciedleniem tego był spektakl holenderskiej grupy Schwalbe. Na scenie nie było nic oprócz grupy ludzi w rożnym wieku poruszających się coraz szybciej, momentami biegnących nie wiadomo dokąd. Ktoś komuś usiłował pomóc, podał rękę, ktoś kogoś zepchnął w głąb tłumu. Mocne, silne, wytrenowane jednostki i te słabe, zmęczone, z mniejszą wolą walki. Spektakl być może nie odkrywa niczego nowego. Cóż , tak wygląda dziś świat i gonitwa ludzi za czymś… niedoścignionym, nieosiągalnym?
Niemniej uderzające jest , gdy taki obraz widzi się przed sobą, czarno na białym i bez ogródek. Pomimo braku słów, braku profesjonalnych aktorów, przekaz jest jasny i oczywisty. I mało optymistyczny.
Sporą dawkę humoru wniosła wymiana „gdybań” duetu aktorów z Forced Entertainment w trakcie spektaklu „Tommorow’s parties”. Wizje dotyczące świata w przyszłości snute przez artystów były momentami przerażające, śmieszne, absurdalne. Brzmiały jak proroctwa szalonych naukowców, ludzi zdroworozsądkowych, twardo stąpających po ziemi i wariatów. Pośród tej wymiany zdań wysuwają się na pierwszy plan dwa wnioski. Po pierwsze to co jest teraz w życiu człowieka, jego mniejsza lub większa stabilizacja jest rzeczą nietrwałą. To na czym budujemy swój świat, na czym go opieramy może okazać się wątłe i niestabilne. Po drugie, to co nas czeka w przyszłości pomimo ogromnego doświadczenia, możliwości technologicznych, tego ,że niemalże wszystko możemy zmierzyć, zważyć , policzyć, opisać – jest niewiadomą.
Nad tym wszystkim czuwa neon Tim’a Etchells’a „Never sleep”. Jest to dosyć wymowne ale i pozostawia każdemu miejsce na własną interpretację. Czy „Never sleep” oznacza „Nie śpij, bo świat się zmienia i nie nadążysz” czy może „Nie śpij, ocknij się, odpuść tę gonitwę i spójrz dookoła”. We mnie budzi to pewnego rodzaju niepokój. Nie mamy wielkiego wpływu na to co nadejdzie, a to co nadciągnie jest niepoznane. A tak już jest, że to co nieznane często budzi pewne lęki.
Teraz coś niezwykłego. Nie musiałam długo czekać. Pierwszy dzień Malty i film Anety Kopacz. W trakcie godziny w pigułce 25 lat Festiwalu. Mieszkam w Poznaniu od kilku lat, staram się brać udział w maltańskich wydarzeniach, wiem ile to dla mnie znaczy. Film Anety Kopacz obrazuje, ile Festiwal Malta znaczył dla ludzi przez 25 lat. Jakim był prawdziwym świętem. Nie tylko teatru. Jak stawał się miejscem swobody wyrażania słowa, wolności i radości. Łza się w pewnym momencie w oku zakręciła na myśl, że teraz Malta ma inną konwencję. Ale na tylko na chwilę.
Wszystkie wydarzenia, w których brałam udział, które obserwowałam były takimi kwiatami na ścieżce prowadzącej do ogrodu. A w ogrodzie róża, na którą czekałam. „Czarodziejska góra” . Przede wszystkim lubię ten moment oczekiwania na coś. Pozwalam, by ta „Czarodziejska góra” w mojej głowie nabrała konkretnego wyrazu, stała się , zaistniała. A potem to weryfikuję. Libretto nie było na pewno adaptacją książki Tomasza Manna. Bardziej przypominało spektakl teatralny niż operę. Może motyw nieszczęśliwej miłości już trochę wyświechtany… Ale twórcom udało się wywołać od samego początku coś bardzo istotnego. Po pierwsze, miejsce, w którym odbywał się spektakl jest zaskakujące, zmusza do przyzwyczajenie się do niego i wejścia w nie. Po drugie, brak orkiestry, muzyka słyszana z głośników docierająca z różnych stron sprawia, że można odczuć, że jest się w samym centrum wydarzeń. Po trzecie właśnie ta niekonwencjonalność już jest magnesem. Choć tu może wystąpić, i prawdopodobnie u wielu odbiorców tak się stało, ryzyko rozczarowania. Bo nie jest to adaptacja Manna, bo prawdziwa opera to żywe instrumenty, bo może zabrakło pewnej pompy i „wielkosalonowości”.
Ja nie jestem rozczarowana „Czarodziejską górą”. A jej forma przekazu i realizacja przywodzi mi na myśl wniosek. Libretto doskonale wpisuje się w tegoroczny idiom. Nadciąga nowe, nieznane, także w sztuce. Tylko tu nie należy się tego obawiać bo sztuka nikogo nie krzywdzi.