PIECHOTĄ DOOKOŁA POLSKI: CZĘŚĆ I Z USTRZYK DOLNYCH DO ŁUPKOWA
Pisząc te słowa znajduję się w przepięknej drewnianej Chacie na Końcu Świata w Łupkowie. Za oknem szaleje gigantyczna burza. Siedzimy we czwórkę Marta ja, oraz nasi gospodarze Karolina i Marcin. Strzelają pioruny, są bardzo blisko. Ich huk odbija się od ściany gór stojących na granicy Bieszczad i Beskidu niskiego.
W Chacie cisza. Karolina siedzi na schodach i rozwiązuje krzyżówkę. Marcin gdzieś się schował i tylko czasami słychać pobrzdękiwanie gitary. Ciszę panującą w domu przerywają jedynie bzyczące muchy i krople deszczu wygrywające swoją melodię na dachówkach. Furia, duży biały pies pasterski, siedzi gdzieś z Marcinem. Jej toważyszka, mała kundelkowata sunia Bujka przeciąga się leniwie siedząc na fotelu.
Chata na Końcu Świata znajduje się na całkowitym odludziu. Do najbliszej wsi mamy 3 kilometry. Widok drewnianego domu stojącego na uboczu jest niczym kadr z amerykańskiego filmu. W środku tuż przy wejściu stoi piec, który skutecznie ogrzewa wszystkie pomieszczenia. Na prawo od pieca stoją schody prowadzące na poddasze. Tam na super miękkich materacach śpią goście.
Na lewo od pieca znajduje się pokój przechodni z książkami, instrumentami i wszystkim tym co pomaga przetrwać długie zimowe wieczory. Odwracając się w prawo zobaczylibyście pokój gospodarzy. Patrząc w lewo zajrzelibyście do łazienki. Ja siedzę za piecem, przy wielkiej drewnianej ławie.
Oczywiście w Chacie nie ma bieżącej wody. Jeśli chcecie się wykąpać trzeba najpierw przynieść sobie wodę ze studni znajdującej się kilka kroków od wejścia. Wodę na kawę, zupę czy po prostu do picia trzeba kupić w wiosce.
Życie tuaj toczy się wolniej niż w mieście. Jest czas by posłuchać wiatru, zakochać się w widoku porannych gór. Więcej jest tu czasu, by żyć.
TUTAJ PRZECZYTASZ O CAŁEJ TRASIE KTÓRĄ PLANUJEMY PRZEJŚĆ
Początek
Zacznijmy jednak od początku. Wraz z Martą, moją dziewczyną, wyruszylimy w niedzielę 20 maja z Ustrzyk Dolnych na pieszą wyprawę dookoła Polski. Taki nasz sposób na uczczenie 100 lecia niepodległości naszego kraju
Początek był bardzo obiecujący. Udało nam się przejść 38 kilometrów z Ustrzyk Dolnych, niebieskim szlakiem, do Chaty Socjologa. Pod wieloma względami Chata na Końcu Świata oraz ta nazywana Socjologiem są podobne. Obydwie stoją na uboczu. Jedna przy Łupkowie, druga nad Dwernikiem. Trudno w nich o prąd. Choć akurat Na Końcu Świata bateria słoneczna pozwala na oświetlenie pomieszczeń żarówkami. W żadnej z nich nie ma bieżącej wody i w obu całe życie koncentruje się wokół pieca.
Muszę jednak przyznać, że u Socjologa brak cywilizacji jest bardziej odczówalny. Brak prądu i położenie na najwyższym wzniesieniu Otrytu (ponad 800 m.n.p.m) sprawia, że każdą decyzję podejmuje się tam z wielką rozwagą.
Niebieski szlak z Ustrzyk Dolnych do Dwernika prowadzi bardzo malowniczą trasą. Nie ma na nim wysokich wzniesień więc nawet z ciężkim plecakiem idzie się bardzo przyjemnie. Prawdziwe góry widać dopiero po wdrapaniu się na Otryt. To były nasze wrota do Bieszczad.
Przereklamowana Tarnica
Nie będę kłamał, drugiego dnia wstaliśmy za późno. Byliśmy niewyspani i bardzo, bardzo trudno się szło. Oczywiście, przyczyną takiego stanu rzeczy była cudowna atmosfera, którą wytworzyli gospodarze Chaty Socjologa poprzedniego wieczora.
Plan mieliśmy bardzo ambitny. Z Otrytu przez Magurę Stuposiańską, Pszczeliny-Widełki, Bukowe Berdo dotrzeć na Tarnicę. Już na Magurze nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Wiedziałem, że jeśli nawet dojdziemy do celu, to musielibyśmy schodzić z gór nocą. Na takie szaleństwo nie mogłem narażać Marty!
Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy, że zajdziemy do schroniska Koliba na kawę a później przez Połoninę Caryńską dotrzemy do Ustrzyk Górnych. Kawa zdziałała cuda! Wróciły mi siły i po wyjściu z Koliby musieliśmy już tylko rozprawić się z niecnym stadem owiec, które zatarasowały nam drogę. Gdy wełniaki uciekły w popłochu wróciliśmy na szlak. W Ustrzykach Górnych przegrupowaliśmy siły, przejżeliśmy mapy i stwierdziliśmy, że następnego dnia dokończymy niebieski szlak.
Było warto! Szczyty takie jak Bukowe Berdo zapierają dech w piersi. Można się tam poczuć jak u wrót raju! Niestety, wielki finał - Tarnica - już tak nie zachwyca. Wszędzie pełno turystów a w ślad za nimi podążają góry... śmieci. Niebieski szlak od strony wsi Wołosate jest tak łatwy, że zwozi się pod niego ludzi autokarami, by ci mogli wspiąć się bez większego wysiłku na najwyższy szczyt Bieszczad.
Rawka Srawka
Po powrocie do schroniska w Ustrzykach Górnych nie mogliśmy odmówić sobie wizyty w Bieszczadzkiej Legendzie. To karczma nad którą unosi się duch Boba Marley'a, w uszach gra reggae a między zębami szeleszczą przepyszne knysze.
Najedzeni, wyspani i wypoczęci ruszyliśmy czwartego dnia na zachód. Pierwszym naszym łupem stał się Wielka Rawka. Na jej szczycie stanęliśmy około 7 rano. Było słonecznie, przyjemnie i nic nie zapowiadało dramatu, który miał nadejść.
Szlak graniczny jest rzadko uczęszczaną trasą. Wiedzie wzdłuż polsko-ukraińskiej a następnie polsko-słowackiej granicy. Krzemieniec, Czerteż, czy nawet Rabia Skała, te szczyty zdobywaliśmy błyskawicznie!
Następne też nie sprawiały nam fizycznych trudności, jadnak od Dziurawca wiedzieliśmy już, że naszym tropem podąża burza.
Grzmoty błyskawic przyprawiały nas o gęsią skórkę i gdzieś z tyłu głowy pojawiła się cicha myśl "byle nie w nas piorunie, byle nie w nas!". W końcu, gdy ulewa była już tak wielka, że nie dało się iść, schroniliśmy się w dolinie pod obalonym konarem. Klęczeliśmy modląc się, by nie zabiła nas burza lub spadające drzewo.
Wszystko to jak mniemam było zemstą ducha gór za to, że po wejściu na Wielką Rawkę Marta kpiąc z jej wysokości krzyknęła zadowolona "Rawka srawka".
Cudowna chata
Cali mokrzy, pozbawieni ducha walki doczłapaliśmy się do Przełęczy nad Roztokami. Próbowaliśmy szczęścia z noclegiem w Roztokach Górnych. Niestety, nikt nie chciał nas przygarnąć. Na złość losowi rozbiliśmy więc namiot i staraliśmy się wysuszyć wszystko co się da.
Dało się nie wiele. Co nie wyschło w nocy to doschło na nas podczas marszu 5 dnia. Najbardziej dokuczliwe były buty i konsekwencji ich mokrości boję się do teraz.
Im dalej na zachód od Bieszczad, tym szczyty niższe a ich zdobywanie łatwiejsze. Po kilku dniach skalnego górskiego klimatu zeszliśmy w bagniste doliny. Na całym szlaku tego dnia nie spotkaliśmy żywego ducha. Ludzi zobaczyliśmy dopiero w Balnicy, gdzie zeszliśmy do przystanku kolejki wąskotorowej, by zaopatrzyć się w wodę.
Ze wszystkich gór tego dnia najtwardszym zawodnikiem tego dnia okazał się Wielki Groń. Podejście na niego wyssało z nas energię całkowicie! Na szczęcie dalej było już tylko w dół do doliny, aż idąc niebieskim szlakiem natknęliśmy się na cudowną Chatę na końcu świata.
Tu właśnie teraz siedzimy, burza już ustała, gospodarze zabrali się za przyżądzanie obiadu i cały dom, jak za dotknięciem magicznej różdżki ożywa po deszczu
A my? Szykujemy się na kolejną szaloną przygodę w drodzę dookoła Polski!
Śledź naszą wyprawę na naszym facebooku i instagramie wpisując w wyszukiwarkę Piechotą się Chodzi.